piątek, 22 grudnia 2017

Władza, opresja, godność

Władza, która zostanie użyta w sposób niewłaściwy może wywołać u ludzi - wobec których jej użyto - uczucie upokorzenia. Aby uniknąć kary i tego rodzaju uczuć, muszą często wyjść poza własne poglądy, wartości - słowem wyprzeć się ich. Niszczy się w ten sposób poczucie ludzkiej godności - jeżeli sytuacja się powtarza czy też trwa zbyt długo, pojawia się coś, co nazywamy opresją godnościową. Prowadzi ona do przejęcia przez ofiarę identyfikacji instytucji (osób/organizacji) nadużywających władzy. Chodzi tu o skalę mikro i makro, dotyczy poszczególnych osób i całych społeczeństw.

Przystosowanie się do opresji może przebiegać dwiema drogami, właśnie poprzez identyfikację z opresorem (przyznajemy mu ostatecznie rację i podzielamy jego poglądy) oraz poprzez regresję w sposobach zaspokajania i ochrony własnej godności. Polega ona na tym, że wyolbrzymiamy własne zalety przy jednoczesnej deprecjacji zalet innych osób ("konkurencji"). Po to wyszukuje się wady u innych, aby na tle tych innych po prostu wypaść lepiej.






Bardzo często osoba ulegająca opresji, sama nadużywa władzy, ponieważ zachowanie przemocowe nie jest czymś zaprogramowanym genetycznie - to okoliczności i ewentualnie "szkielet psychologiczny", presja środowiska i owo przystosowanie się do opresji. Często też przemoc w domu skutkuje mobbingiem w pracy i odwrotnie doświadczanie mobbingu w pracy wywołuje „potrzebę” przemocowego zachowania w domu.

Dlaczego jednak ludzie ceniąc dobro, czynią... zło? Dlatego, że człowiek znajduje wiarygodne usprawiedliwienia swojego postępowania, które redukują dysonans godnościowy pomiędzy tym "kim jestem" a tym "co robię". Wiarygodność usprawiedliwień powstaje głównie w procesie społecznego ich uzgadniania w grupach porządnych ludzi, eksponowanych wspólnie na sytuację pokusy. Powstają w ten sposób podkultury usprawiedliwień, albo inaczej mówiąc „układy”, składające się z porządnych ludzi powiązanych ze sobą „usprawiedliwionymi korzyściami” i wynikającym stąd przekonaniem o „korzystaniu z okazji”. - czytamy w pracy Kosewskiego [s.50-56]. W ostateczności osoby stosujące usprawiedliwienia tracą ostrość widzenia tego co moralne i godnościowe w ich postępowaniu. Potrafią za to zarzucić brak moralności i niegodne postępowanie innym.







Jest kilka technik usprawiedliwień społecznych. Mamy pochlebne porównania - np. "Popatrz, tamci do dopiero kradną" -, polegające na tym, że zwracamy uwagę na złe cechy i postępowanie drugiej osoby, siebie samego przy tym stawiając w lepszym świetle. Mamy także technikę kredytu moralnego będącą wypaczoną teorią sprawiedliwości. I nie chodzi tu o karę za grzechy, ale... o wyrównanie krzywdy. Można wyróżnić dwie odmiany tej techniki: skargę na los ("należy mi się, bo zawsze miałem źle") oraz sprawiedliwe wyrównanie ("okradli mnie, to i ja mogę okraść ich").

Kolejne techniki to brak ofiary, potępienie ofiary, zaprzeczenie odpowiedzialności i manipulowanie normami. Brak ofiary, to coś takiego jak "państwowe, znaczy i moje", "na biednego nie trafiło". Potępienie ofiary polega na odebraniu kontekstu moralności postępowaniu drugiego człowieka. Bo zgodnie z tym sposobem myślenia złodzieja nie można okraść, a prostytutki zgwałcić, bo sama chciała. Zaprzeczenie odpowiedzialności natomiast polega na zwróceniu uwagi na ewentualne okoliczności, siłę wyższą jako przyczynę postępowania ("nie mogłem inaczej, sytuacja mnie zmusiła", "to dlatego, że ją bardzo kocham"). Tą technika z lubością posługują się rodzinni stręczyciele oraz ich adwokaci. Mnie osobiście taka argumentacja oczywiście nie przekonuje.







Kolejna istotna rzecz to manipulowanie normami. Każde zachowanie podlega społecznej ocenie co do zgodności z określonymi wartościami uznawanymi przez określoną wspólnotę. Normy zachowań pozwalają określić, jakie jest to konkretne działanie. Manipulowanie normami polega na zawężeniu znaczenia wartości i objęcia nią jedynie pewnej kategorii osób . Na przykład "u siebie nie kradniesz", "swojego nie oszukasz". Można również użyć norm przynależnych do innego systemu wartości dla wykazania, że chociaż konkretne zachowanie nie jest godne z wartością X to jest zgodne z wartością Y. "Może to i nie jest sprawiedliwe, ale za to bardzo ważne..". "Może to było złe, ale konieczne".

Każdy z nas w pewnym momencie swojego życia może posłużyć się społecznym usprawiedliwieniem, bo dyskomfort wynikający z niezgodności definicji "ja" z zachowaniami może być w jakiejś sytuacji ogromny. Pytanie tylko w jakich sytuacjach te usprawiedliwienia oraz ich "wiarygodność" pojawiają się. Należy jednak pamiętać, że jest to zwykła manipulacja. Manipulowanie nie tylko opinią społeczną, ale i samym sobą. Nie wynika ona jednak z instynktu obronnego a tym bardziej racjonalnego myślenia, ponieważ stosowanie tych technik w żadnym razie nie rozwiązuje sytuacji. I nie zwalnia z odpowiedzialności za własne czyny.






Fot. Ida

Marek Kosewski, Wartości, godność i władza. Dlaczego porządni ludzie czasem kradną, a złodzieje ujmują się honorem, Warszawa 2008




poniedziałek, 18 grudnia 2017

"Ludzka twarz" lidera


O słabościach przywódców tradycyjnych w ogóle nie mówiło się i nie mówi. Oni nie funkcjonowali w świadomości społecznej jako ludzie z wadami. W materiałach etnograficznych, po które sięgałam pracując nad grantem, przywódców, królów przedstawiało się wyłącznie w kontekstach władzy, autorytetu i dystansu wobec podwładnych. Całkiem tak jakby przywódca tradycyjny żył w dwóch światach: jako przywódca i jako osoba prywatna (bo jakieś życie prywatne wiedzie). Funkcja lidera odzierała go z niedoskonałości, choć doskonały nie był. Nikt nie kontemplował jego działań nie związanych ze sprawowaniem władzy mówiąc o przywództwie i nikt nie oceniał jego postępowania w kontekstach słabości. Lider miał być silny, bo miał zapewnić jedność grupie, stabilizację, bezpieczeństwo i zachowanie tradycji. Zresztą w kulturach tradycyjnych - zwanych kiedyś prymitywnymi - lokalny lider był często utożsamiany z bóstwem i pełnił funkcję religijną. Był wyznacznikiem jakości życia społecznego i sędzią moralnym. Nie byli… „ludzcy”, podobni do swoich zwolenników? Nie. Byli lepsi, bo byli elitarni.


"Ludzka twarz"


Przywódcy z „ludzką twarzą”, czyli ci, którzy posiadają słabości i je celebrują, nie osiągają sukcesów tak spektakularnych jak ci, którzy „ludzkiej twarzy” nie mają. Zresztą coś takiego jak słabość w biznesie nie jest dozwolona, bo może być wykorzystana przez konkurencję. Dlaczego zatem różnej maści doradcy i konsultanci doradzają menadżerom, aby chwalić się słabościami? Ano po to, aby ocieplić wizerunek i zyskać w oczach podwładnych. Nie mówią jednak o jakie słabości chodzi. O spóźnialstwo? Łakomstwo? Upodobanie do kobiet? Upodobanie do mężczyzn? Podkradanie asortymentu w sklepie i materiałów biurowych? Odkładanie różnych spraw na jutro? Chodzi o słabości zawodowe czy bardziej o charakterze prywatnym? I czy chodzi o ewidentne wady czy może raczej o pasje takie jak np. upodobanie do muzyki klasycznej, teatru, dobrego kina , spacerów z psem, albo kolekcjonerstwa?





Zbyt często „ludzka twarz” rozumiana jest jako uleganie owej negatywnej słabości a nie zmaganie się z nią – i tak to jest przedstawiane w różnych tekstach poradnikowych. „Jesteś człowiekiem a nie maszyną”. „Masz prawo popełniać błędy”. „Człowiek jest ułomny”. To prawda, ale co z tego? Czy te usprawiedliwienia wyczytane w poradnikach czy usłyszane od trenerów zagwarantują ci wzrost kompetencji i kwalifikacji? Bez podjęcia wysiłku zmiany? Jeżeli to coś, co przeszkadza w efektywnym wykonywaniu codziennych obowiązków – nie ma opcji, żeby móc ową słabość celebrować. To po prostu zły przykład dla podwładnych a nie ocieplenie wizerunku, choć bardzo atrakcyjny, bo powielenie go nie będzie wymagało wysiłku ze strony podwładnych. Ponadto w ten sposób owa słabość po prostu jest utrwalana, bo liderowi wydaje się, że znajduje akceptację w oczach podwładnych. Tymczasem oni wykorzystują sytuację słabości lidera.

Rozumiem jednak stanowisko doradców – jeżeli powiedzą kierownikowi, że ma zwalczyć w sobie słabość to pójdzie tam, gdzie mu powiedzą, że dzięki tej słabości jest bardziej „ludzki”. I stracą klienta na rzecz kogoś innego. Muszą zatem – dla zarobku – obniżać poprzeczkę. Bo to jest obniżanie wymagań wobec osób, które mają wpływać na życie innych ludzi. Dlatego też podobno każdy może być przywódcą, ze słabościami nie trzeba walczyć. Przywództwo demokratyzuje się, sprowadzane jest do poziomu nadzorowania pracy i ma naprawdę niewiele wspólnego z przywództwem i jego ideą. Ktoś zostaje nazwany przywódcą i sądzi, ze nim jest. A nie jest.


 Rodzaj socjotechniki? 


Czy znacie przywódców z „ludzkimi twarzami”, którzy osiągnęli prawdziwy sukces? Wierzycie autorom różnych porad, że tym ludziom w odniesieniu sukcesu pomogły ich słabości? Ufacie w to, że podwładni pójdą za kierownikiem, który jest równie ułomny zawodowo jak oni? Zaufacie komuś, kto wymaga od was więcej niż od siebie samego? To zalety i mocne strony uwiarygodniają pozycję lidera i sukcesy w biznesie a nie wady. Słabości trzeba w sobie zwalczać, bo w skrajnych sytuacjach można nimi przecież usprawiedliwić każdą niegodziwość.







A mimo to dość powszechnie i w życiu prywatnym, i zawodowym posługujemy się słabością jako narzędziem socjotechniki. I bardzo często jest to narzędzie skuteczne! Słabością łatwo usprawiedliwić zły uczynek, brak chęci, lenistwo, itd. Rozpowszechniając wiedzę o słabości można nawet przerzucić jakieś obowiązki na rodzinę, kolegów, współpracowników. Ale w przypadku lidera, "publiczną" słabość należy jednak dobrze przemyśleć. Nie może ona bowiem podważać kompetencji kierowniczych ani sugerować zbyt małej wiedzy czy też braku zaangażowania się w obowiązki zawodowe. Wtedy spełni swoje zadanie. Tylko wtedy nie będzie to prawdziwa słabość, ale psychomanipulacja.


Autodeprecjacja 


Promowanie słabości, czyli autodeprecjacja, jest jak zasugerowałam wyżej jedną z technik manipulacji i stosowana bywa, kiedy jedna ze stron interakcji jest dominująca a przy tym ma potrzebę opiekowania się innymi. Postawa ta ma na celu wywołanie poczucia litości i obowiązku zaopiekowania się słabszym. Jest to manipulacja związana z autoprezentacją. Ale obok niej funkcjonuje także inny typ psychomaniulacji zwany autoprezentacją pozytywną. W technice autoprezentacji pozytywnej jednakże ingracjatorzy próbują pokazać się w jak najlepszym świetle. Kiedy mówimy o sobie ujawniając rozległe kontakty z wieloma, ważnymi osobami, podkreślamy ogromną wiedzę itp. stosujemy właśnie ten rodzaj autoprezentacji pozytywnej. To psychomanipulacja, choć wolelibyśmy myśleć i mówić o niej jako o marketingu personalnym lub autopromocji.








Autodeprecjacja przyczynia się niestety nie tylko do tego, że ktoś silniejszy nagle poczuje potrzebę zaopiekowania się słabeuszem, ale i to, że słabeusz wykorzysta silniejszego, i to, że być może rzeczywiście zacznie siebie postrzegać jako słabeusza, a co gorsze może zacząć dostrzegać w tym pewną korzyść. Sam w sobie zacznie utrwalać wadę, której później ciężko będzie pozbyć się.

Prezentowanie swojej bezradności może też irytować otoczenie. Szczególnie w sytuacjach, kiedy zależy nam na czasie, na szybkiej realizacji jakiegoś zadania, taki słabeusz po prostu przeszkadza. Trzeba o tym pamiętać, jeżeli tę technikę stosuje się świadomie i z premedytacją. Lider musi mieć na uwadze, ze oczekując akceptacji dla swojej słabości (przedstawiając ją jako cos zabawnego, pozytywnego), daje przyzwolenie swoim podwładnym, aby ci oczekiwali akceptacji ich wad. Czy taki jest jego cel?



"Zarządzanie wadami" 


W różnego rodzaju pracach odnoszących się do przywództwa organizacyjnego podkreśla się znaczenie umiejętności inspirowania innych. Można to osiągnąć – jak czytamy - poprzez korzystanie z czterech "właściwości", których brak jest zazwyczaj przyczyną nieskuteczności przywódcy: przemyślane okazywanie niektórych słabości, zdolność zbierania i interpretowania miękkich danych, okazywanie empatii, umiejętne wykorzystanie posiadanych cech wyróżniających przywódcę wśród innych. Choć owe "właściwości" nie gwarantują osiągania sukcesów, to jednak należy zaznaczyć, że osoba wykorzystująca je inspiruje i wkrada się w umysły i serca innych. Nie wszystkich oczywiście. Te „właściwości” sugerują też ukierunkowanie uwagi lidera na człowieka, ale proszę wybaczyć – lider ma do zrealizowania PLAN i to PLAN jest w centrum jego uwagi. A zatem owe wymieniane w podręcznikach „właściwości” to jedynie narzędzia służące realizacji PLANU a zatem w kontekście relacji międzyludzkich są tylko manipulacją.








Najlepsi zawsze korzystają z tego, co w jest w nich wyjątkowe. W ten sposób skutecznie utrzymują dystans wobec innych. Każdy z nas odczuwa przecież tremę i nieśmiałość podczas spotkania z kimś bardzo ważnym lub wyjątkowym. Na jednych tak zadziała ranga stanowiska, na drugich tytuł naukowy, na jeszcze innych zasobność portfela.

W jaki sposób można wykorzystać dystans społeczny w zarządzaniu zespołem? Ci, którzy usiłują stworzyć wrażenie, że są doskonali we wszystkim, co robią, w zasadzie pokazują, że nie potrzebują pomocy zespołu, którym kierują. Okazywanie słabości budzi poczucie bycia potrzebnym liderowi i w ten sposób może prowadzić do przysporzenia popularności. Ale też nie dla wszystkich pracowników będzie to coś motywującego.



***


Kiedyś uważałam, że ujawnianie swoich wad pomaga tworzyć dobrą atmosferę pracy. Wskazuje na człowieczeństwo przywódcy, co prowadzi do wzrostu solidarności między liderem a grupą. Wszak jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Jest jeszcze jedna zaleta "zarządzania wadami". Otóż wybierając tę jedną, mamy okazję odwrócić uwagę innych od poważnych słabości. Tak bowiem czynią gwiazdy świata polityki i biznesu. Ale to nie buduje pozycji lidera w kontekstach moralnych, czyli nie rozwija idei przywództwa w obszarach zarządzania.

Dziś sądzę, że to zwykła technika wywierania wpływu, która z przywództwem nie ma nic wspólnego. Zbliżenie się do zespołu na zasadzie "jesteśmy podobni i wszyscy mamy wady" jest mało wiarygodne w kontekście władzy. Bo jak mówi łacińska sentencja: "Aliena vitia quisque reprehendi mavult", co w wolnym tłumaczeniu znaczy, że każdy woli, żeby to cudze wady potępiano a nie jego. Oczywiście, warto mieć na uwadze, że nikt nie jest doskonały. I nikt doskonały nie będzie. Utrwalajmy jednak zalety a ze słabościami walczmy.







Fot. Ida



piątek, 8 grudnia 2017

Człowiek odhumanizowany


Podnoszenie rentowności przedsiębiorstw produkcyjnych związane jest z optymalizacją procesów produkcji w kontekście działania parku maszynowego i technologii oraz zasobów ludzkich, czyli mówiąc ładniej - kadry pracowniczej.  Pomijając kontekst humanizmu w relacjach międzyludzkich, zatrudnienie pracownika musi pracodawcy po prostu opłacać się a im bardziej się opłaca, tym oczywiście lepiej. I o ile przykładanie wagi do zwiększania zysku na drodze rozwoju technologicznego - przez unowocześnianie linii i usprawnianie czy skracanie samego procesu produkcji - nie budzi sprzeciwu a nawet  jest powodem do dumy, o tyle optymalizacja w odniesieniu do kadr już rodzi pewne wątpliwości.  Przede wszystkim dlatego, że dotyczy człowieka, wpływa na jego życie rodzinne  i zdrowie.

Pomijam tu kwestie systemów motywacyjnych i roli kierownika w motywowaniu „miękkim” pracowników będących pod jego bezpośrednim nadzorem. Chciałabym bowiem zwrócić uwagę na coraz częściej pojawiające się podejście do osób zatrudnianych w różnego rodzaju firmach, szczególnie tych osób o niskich kwalifikacjach, względnie tych, którzy pracują – pomimo posiadanych kompetencji – na stanowiskach poniżej swojego doświadczenia czy kwalifikacji, na najniższych szczeblach produkcyjnych. Postrzega się ich bardzo często po prostu jako części większych mechanizmów, części, które mają spełniać oczekiwania a jeżeli ich nie spełniają – podlegają wymianie. Naprawia się tylko te z jakiś względów cenniejsze.

Człowiek czy maszyna?

Optymalizowanie w przypadku zarządzania ludźmi dotyczy nie tylko podstawowych decyzji  kadrowych, takich jak zatrudnianie specjalistów czy zwalnianie pracowników nie spełniających oczekiwań pracodawcy. Chodzi również o podnoszenie sprawności osób już zatrudnionych i czerpania z tej sprawności satysfakcjonujących zysków.  To na jakim poziomie są one satysfakcjonujące jest kwestią prognoz i strategii przyjętych przez daną firmę. Osiąganie oczekiwanych zysków przy niewystarczającej sprawności pracowników wiąże się zazwyczaj z podjęciem pewnych oszczędności oraz przyjęcia takich rozwiązań, które doprowadzą do jej podniesienia. Pracownicy postrzegają takie starania najczęściej jako „przykręcanie śrubki”, czyli zwiększenie wymagań co do jakości i szybkości pracy, co jednak nie zawsze związane jest z dodatkowym wynagrodzeniem czy uznaniem.  





Rytm pracy

Uprzedmiotowieniu pracownika sprzyja powiązanie sposobu  wynagradzania nie tylko z jakością ale i z czasem pracy. Wydaje się to rozsądne, bo przecież pracownik chory czy urlopowany nie wykonuje żadnej pracy. Chodzi jednak nie tylko o obniżanie pensji do wysokości tzw.  chorobowego, czy udzielania urlopów, bo te kwestie są prawnie regulowane, ale o ograniczenie możliwości marnowania czasu pracy do minimum, o czym mówi się w wewnętrznych regulaminach firmowych. Co to w praktyce oznacza?  Np. restrykcyjnie przestrzega się przerw. Jeżeli na 8-godzinną zmianę przypada jedna 15-minutowa przerwa, w konkretnie oznaczonej porze dnia, wprowadza się dodatkowo limit czasowy na „marnowanie czasu” poza wyznaczonymi przerwami  na ewentualne odejścia od stanowiska pracy z różnych innych przyczyn.  Przekroczenie tego limitu równoznaczne jest z  odebraniem części wynagrodzenia za czas nieprzepracowany pomimo obecności pracownika w zakładzie. Pracownicy rejestrują wszelkie swoje działania przy pomocy kart z chipami. Na podstawie informacji o „wejściach” i wyjściach” zlicza się czas spędzony poza stanowiskiem pracy i płaci się wyłącznie za czas efektywny. Działania te zniechęcają pracownika do opuszczania przypisanego mu miejsca pracy, ale i jednocześnie uprzedmiotawia go jako pewnego rodzaju element procesu produkcji.   Niektóre firmy idą jeszcze dalej wszczepiając swoim pracownikom chipy pod skórę – na razie to tylko eksperyment. W Polsce na szczęście chipuje się tylko psy, zaś przedstawiciele firm konsultingowych rozsądnie ostrzegają przed tego rodzaju eksperymentami na pracownikach.

Tam gdzie musi być człowiek i tam gdzie jest to możliwe, rytmizuje się jego pracę w taki sposób, aby usprawnić proces produkcji – w żadnym razie nie podejmuje się takich działań w trosce o rozwój zawodowy pracownika. Bo o jakim rozwoju można mówić w przypadku podnoszenia wydajności  linii produkcyjnej? Mechaniczne wykonywanie zadań na wzór maszyny nie jest bowiem twórcze. Nadanie pracy człowieka mechanicznego rytmu może jednak pozwolić w dalszej kolejności przyspieszyć jego pracę – a zatem zwiększyć wydajność - bez dodatkowych finansowych zachęt.  Jak? Przyzwyczaiwszy pracownika do pewnego tempa i rytmu pracy,  stopniowo przyspiesza się pracę maszyn, wtedy i człowiek musi przyspieszyć. Dlaczego stopniowo? Dlatego, że przyspieszenie realizacji zadań jest niemal niewyczuwalne a pracownik stopniowo przyzwyczaja się do szybszego tempa pracy – zadziała jak automat.

Biorytmy

Organizm ludzki spełnia swoje funkcje w określonym rytmie. W zależności od funkcji i organu rytmy te mają różną częstotliwość. Serce wykonuje uderzenia co sekundę, skurcze jelita pojawiają się co trzydzieści sekund, czynności komórek nerwowych przebiegają w tysięcznych częściach sekundy. Niektóre funkcje mają rytmy godzinne, dobowe, tygodniowe, miesięczne i roczne. Zaburzenie rytmu odczuwane jest co najmniej jako dyskomfort, z którym możemy sobie poradzić lub nie. Jeżeli z poczuciem dyskomfortu poradzić sobie nie możemy, to najprawdopodobniej stanie się ono źródłem dodatkowego stresu lub choroby. 





Idealnie byłoby, gdyby każdy z nas mógł wybrać zawód, pracę czy po prostu styl życia zgodny z tymi rytmami. Oczywiście każdemu to się nie uda. Warto jednak te biorytmy rozumieć, aby wiedzę o nich wykorzystać do systematycznego obniżania poziomu odczuwanego stresu i zwiększania własnej efektywności i odporności na czynniki środowiskowe. To jest po prostu zdrowe. Na produkcji jednak raczej nikt się nie zastanawia jakie są rytmy dobowe pracowników. Poranny ptaszek niezbyt efektywnie będzie pracować na nocnej zmianie zaś od sowy trudno wymagać efektywności przed południem. Utopią jednakże byłoby sądzić, że elastyczne podejście pracodawcy do czasu pracy jest możliwe. Weźmy pod uwagę chociażby linię, na której pracuje się w systemie zmianowym. To jest po prostu niemożliwe.

Rytm dobowy

Rytm dobowy jest rytmem endogennym i stanowi pewnego rodzaju wewnętrzny zegar regulowany przemianami zachodzącymi w przyrodzie i jest mówiąc bardzo ogólnie następowaniem po sobie dnia i nocy. Przejawem rytmu dobowego są naprzemienne procesy snu oraz czuwania, ale również oddawania i kumulowania ciepła przez organizm. Ciepło kumulujemy pomiędzy 3 a 15 godziną, oddajemy zaś pomiędzy 15 a 3 godz. Są to następujące po sobie fazy. U każdego z nas ten rytm kumulowania i oddawania ciepła jest identyczny, ale nie wszyscy tak samo dobrze jesteśmy wstanie przystosować się do zjawisk, które go zakłócają. Takim zjawiskiem jest m.in. praca zmianowa.
Do zakłóceń najłatwiej przystosowują się tzw. sowy, czyli osoby "typu wieczornego". W przeciągu dwóch tygodni pracy na nocnej zmianie faza kumulowania ciepła pojawia się w porze fazy oddawania ciepła i na odwrót. Spada też ciepłota ciała. Rano po powrocie z pracy "sowa" nie ma problemu z zaśnięciem i odpoczynkiem. Powracając na dzienną zmianę potrzebuje maksymalnie dwa tygodnie na to, aby wegetatywne funkcje organizmu przestawiły się na prace dzienną. Powrót do pracy dziennej nie stanowi dla "sowy" problemu.

"Typ poranny", czyli tak zwany ranny ptaszek ma za to duże trudności z przestawieniem się na pracę w porze nocnej. W ciągu 24 godzin aż dwukrotnie osiąga poziom dzienny i nocny czy dwukrotnie przechodzi obie fazy kumulowania i oddawania ciepła a to dlatego, że ranny ptaszek nie potrafi wypoczywać w dzień. Praca w nocy to dla niego prawdziwa droga przez mękę. Na pocieszenie dla rannego ptaszka można dodać to, iż jeżeli "sowa" nie ma warunków do wypoczynku w dzień będąc już w domu, po pracy, to i ona w którymś momencie poczuje ową "mękę".

Rytm dobowy znacznie wpływa na efektywność pracowników fizycznych. Znaczny wysiłek fizyczny jest zharmonizowany z rytmem dobowym, jeżeli ma miejsce do godziny 15, czyli w fazie kumulowania ciepła, później - w fazie oddawania ciepła - siła mięśni słabnie. Ale działalność wymagająca wytrwałości i wytrzymałości najefektywniejsza jest w fazie oddawania ciepła, czyli wieczorem! Praca umysłowa natomiast wymagająca koncentracji, liczenia, uczenia się pamięciowego najlepsze efekty przynosi w fazie kumulowania ciepła, czyli rano a to oznacza, że popołudniowe i wieczorne zajęcia w szkole czy na studiach niczego nie nauczą, a jeżeli już - to raczej niewiele ;) No chyba, że ktoś jest "typem wieczornym" i szybko dostosuje się do warunków zakłócających naturalny rytm dobowy.

Rytm tygodniowy

Rytm tygodniowy w przeciwieństwie do dobowego jest rytmem reaktywnym, czyli nie działa samoistnie - potrzebuje bodźca aktywującego. Regularne wahania, które występują w obrębie tygodnia są wystarczające aby utrzymać nas wewnętrznie w tygodniowym (siedmiodniowym) rytmie. Kilka dni pracy i wolny weekend, piątkowe posty, niedzielne msze, obiady u teściowych - to elementy zewnętrzne wyzwalające rytm wewnętrzny. 

Są jednakże osoby, które nie posiadają tak idealnie dopasowanego tygodniowego rytmu wewnętrznego i okres przemian związany z tym rytmem trwa np. nie siedem a dziesięć dni. Takie osoby nie nadążają z wykonywaniem planów tygodniowych , "gubią" dni tygodnia. Są też osoby u których przemiany przebiegają szybciej i tydzień wewnętrzny trwa np. 5-6 dni. I oni mają trudności z dopasowaniem się do rytmu tygodnia zewnętrznego.






Celem jest zatem idealne dopasowanie rytmu wewnętrznego, reaktywnego do rytmu siedmiodniowego, kalendarzowego. Możemy to osiągnąć systematycznie powtarzając pewne zwyczaje, rytuały, które by w jednoznaczny sposób regulowały wewnętrzny rytm. A zatem coniedzielna msza, piątkowy post to przykład idealnego bodźca wywołującego reaktywny rytm tygodniowy. Oczywiście mogą to być inne działania czy elementy, byleby nie były jednorazowe, ale powtarzalne, wyraziste, czyli odczytywane bez trudności, wyróżniające się oraz pojawiające się regularne.

***

Jak nadmieniłam problemem nie są rytmy biologiczne, ale to, co je zakłóca. Praca, którą wykonuje się w całkiem odmiennych rytmach jest tym czynnikiem zakłócającym. Nie idzie jednak o przyzwyczajenie się do nowego, nienaturalnego rytmu czterobrygadówki, ale o jego podmianę tak w wymiarze tygodniowym jak i dobowym. Potrzeb fizjologicznych lepiej byłoby nie zaspokajać wtedy, kiedy jest się w pracy, spać należałoby wtedy, kiedy pracodawca uzna, że nie trzeba być dyspozycyjnym i gotowym do podjęcia zadań zawodowych a pracować bez przestojów, w tempie maszyny a nie równoważąc wysiłek i odpoczynek, itd. A to wszystko w atmosferze rentowności, sprawności, zysku i pensji minimalnej.


Podobno można przyzwyczaić się do wszystkiego, ale przecież - moim zdaniem - należy uznać, że pojawiają się bardzo niebezpieczne tendencje w zarządzaniu pracownikami: automatyzacja działań wytwórczych człowieka oraz traktowanie pracownika jako jednego z czynników składowych procesu produkcji, pomijając jego człowieczeństwo, godność, prawo do odpoczynku i troskę o dobre życie. A one nie powinny umykać uwadze kadry zarządzającej i właścicieli przedsiębiorstw. Rentowność rentownością, ale dlaczego za wszelką cenę?



Fot.: Ida


sobota, 2 grudnia 2017

Animalizacja współczesnego człowieka. Kilka refleksji


Do napisania tego tekstu skłoniła mnie duża ostatnio liczba pojawiających się w sieci różnych ogłoszeń zachęcających do uczestniczenia w szkoleniach z zakresu „rozwoju osobistego” i „duchowego”, które to – w mojej ocenie - skupiają się głównie na wspomaganiu procesów alienacji człowieka z systemów społecznych. Postrzegam te szkolenia jako szkodliwe, ponieważ człowiek wyalienowany ze środowiska życia, to oczywiście człowiek niefunkcjonujący w grupach i strukturach społecznych, ktoś zasadniczo dysfunkcyjny.
Na co organizatorzy takich szkoleń zwracają uwagę potencjalnego uczestnika? A no na poczucie wolności – tę wartość uczestnik ma wypracować uczestnicząc w danym szkoleniu. Zatem rozwój duchowy czy osobisty ma ze sobą nieść uzyskanie poczucia wolności jako wartość najwyższą co sugeruje jednocześnie, że na ten moment każdy z nas zanim przejdzie odpowiednie szkolenie jest zniewolony, skrępowany i działa wbrew sobie w ramach systemów represyjnych nadanych odgórnie i na dodatek przez siły bliżej nie określone. Niewola jest czymś oczywistym i chodzi o to, żeby te kajdany zniewolenia krępujące nasze ciała i dusze zerwać. Wolność ponad wszystko.






Okazuje się bowiem, że proces socjalizacji, czyniący człowieka uczestnikiem kultury i członkiem społeczeństwa,  uważać trzeba za przejaw zniewolenia. Według "szkoleniowców" problem stanowią „kody percepcyjne” - chodzi oczywiście o kody kulturowe – a które jednak są przecież drogowskazami dla społecznego zachowania i definiują wartości istotne z perspektywy istnienia grup oraz tożsamości. Odrzucanie owych kodów kulturowych można porównać do wyrzucenia narzędzi nawigacyjnych i map, które chociażby pozwalają określić i utrzymać kierunek podróży. Potrzebujemy nawigacji w samochodach a nie potrzebujemy nawigacji „wewnętrznej”? Bez niej łatwo się zgubić.
Organizatorzy takich szkoleń i je prowadzący propagują ograniczenie i ostateczne odrzucenie wpływu różnych organizacji na nasze widzenie świata. Głównie dlatego, że owe organizacje ograniczają naszą percepcję, świadomość i oczywiście wolność. Głównie chodzi o organizacje religijne, które nakładają różnego rodzaju znaki i blokady. Odrzucenie chrztu w przypadku chrześcijan, koncepcji dobra i zła – zdaniem popularyzatorów „rozwoju” ma służyć rozwojowi i osiąganiu stanu wolności, ale jaki sposób? Odrzucenie istnienia grzechu, czyli złego uczynku i kary jako konsekwencji jego popełnienia, prowadzi do zgubnego relatywizowania faktów, bo każdy indywidualnie (bardzo „wolnościowo”) będzie mieć prawo do stanowienia o tym, co jest dobrem a co złem. Problem już teraz jest widoczny w przypadku dyskusji na temat aborcji, eutanazji, wojen najeźdźczych a nawet interpretowania przepisów prawa. Stajemy się w ten sposób nie wolni, ale bezbronni wobec każdej niesprawiedliwości i wszyscy na własne życzenie pozbywamy się czegoś, co  nazywano kiedyś „kręgosłupem moralnym”.  Czy złamanie kręgosłupa nie prowadzi w konsekwencji do niesprawności?
"Rozwojowcy” wmawiają nam również, że to rodzina, partnerzy i przyjaciele „wgrywają” nam „programy” wpływające na wszelkie dziedziny naszego życia i ograniczają tym samym naszą upragnioną wolność. To znaczy, że aby zyskać poczucie wolności należy albo odrzucić te instytucje, albo w taki sposób przetransformować relację, aby znieść wpływ na nas. Oznacza to jedno – to my mamy mieć wpływ na innych a nie odwrotnie i nawet nieważne, jakimi w tym celu posłużymy się technikami. Do czego prowadzi taka działalność? Mówiąc najprościej do jeszcze bardziej konsekwentnej atomizacji rodziny aż do zarzucenia tej instytucji w ogóle. Zresztą i w przestrzeni społecznej możemy obserwować usilne działania zmierzające do tego właśnie. Proszę zwrócić uwagę, że także partner ogranicza wolność, zatem nie dość na tym, że ktoś zrezygnuje z posiadania rodziny na rzecz posiadania wolności – nie powinien także wchodzić w stałe związki partnerskie. Ten ktoś winien być singlem wiążąc się z innym człowiekiem na moment, na chwilę aktu seksualnego zaspokajającego popęd (a nie wiążącego dwoje kochających się ludzi) czy robienia biznesu.
W perspektywie społecznej propagowanie takich treści prowadzi do dezintegracji grup społecznych, do zerwania wszelkich więzów, zależności, do rezygnacji z uczestnictwa w życiu społecznym własnych grup odniesienia. To zanegowanie kultury i zwrócenie się ku naturze w jej wymiarze najbardziej prymitywnym z możliwych. Te działania czynią człowieka całkiem bezbronnym sprowadzając go do roli podrzędnego gatunku. W pędzie za wolnością człowiek ma bowiem pozbawić się kultury, zrezygnować ze swoich naturalnych cech i predyspozycji (paradoksalnie także gatunkowych) - na własne życzenie zezwierzęca się posługując się jako jedynym kryterium oceny własną przyjemnością wynikająca z realizacji prymitywnych instynktów. Czyli to jest wolność? Ów brak ograniczeń? Proszę sobie wyobrazić sytuację, kiedy nagle wszyscy stajemy się w tym sensie – jak to sugerują szkolenia „rozwojowe”- „wolni”: odrzucamy podstawowe wartości moralne, własną kulturę i tradycję, spółkujemy bez zobowiązań, abortujemy niechciane dzieci i wszędzie widzimy ludzi potencjalnie zagrażających naszej wolności. A przecież zawsze może się zdarzyć i tak, że ktoś dokona na nas eutanazji, choć bardzo chcielibyśmy żyć, bo swoją obecnością i chęcią korzystania z wolności pechowo ograniczyliśmy czyjąś wolność. Koszmar. 
Uczestniczenie w takich szkoleniach jest również niebezpieczne z tego względu, że pozbywając się owych znaków, wartości, zależności – pozbawiamy się ochrony, czyli stajemy się bardzo wrażliwi i podatni na różnego rodzaju manipulacje, chociażby na treści reklamowe, emocjonalne przekazy medialne, wpływ  różnej maści oszustów i szachrajów, itd. Utożsamiając zaś rozwój z odzieraniem się z tradycji, sięganie po magię, czary, treści okultystyczne, zwrócenie się ku instynktom zwierzęcym, zamykamy się tak naprawdę na rozwój zawodowy i twórczość charakteryzującą przecież działalność człowieka. To także nie ma nic wspólnego z rozwojem duchowym. Zwierzęta nie są twórcami, tylko człowiek jest wstanie tworzyć. Sprowadzenie się do roli zwierzęcia w ekosystemie nie jest zatem rozwojem – jest znacznym regresem w tym rozwoju. Być może kiedyś przyjdzie komuś do głowy stworzyć farmy takich zezwierzęconych ludzi, bo dlaczego nie?






Nie chodzi mi o to, żeby nie uczestniczyć w szkoleniach rozwojowych w ogóle, ale należy uważnie przyglądać się proponowanym treściom. Często prowadzą one w konsekwencji do odhumanizowania człowieka, do kształtowania człowieka nieporadnego społeczne, samotnego, wyzutego z wartości, bywalca gabinetów psychiatrycznych, bezwolnego i posłusznie reagującego na emitowane np. przez media bodźce. Tacy możecie się stać i jeszcze za to zapłacicie żywą gotówką. Poświęcicie swoje rodziny i przyszłe pokolenia dla takiej „wolności”?




środa, 29 listopada 2017

Sprawne zespoły


Kiedy mówimy o dobrze pracujących zespołach, mamy zazwyczaj na myśli zespół złożony z osób wzajemnie ufających sobie i zaangażowanych na podobnie wysokim poziomie, w którym zasadą jest sprawiedliwy - zgodny z posiadanymi kompetencjami i kwalifikacjami - podział obowiązków i odpowiedzialności. I zapewne wielu z nas w takich właśnie zespołach chciałoby pracować. Niestety bardzo często ci, co mówią o pewnej idei pracy zespołowej, kiedy już trafią do jakiegoś zespołu (takiego wchodzącego w struktury realnej firmy, czy też stworzonego dla potrzeb szkoleniowo-edukacyjnych), nie bardzo pracować chcą i robią rzeczywiście wiele, aby się nie napracować. To znaczy najczęściej nie robią nic.

Podczas któregoś ze szkoleń miałam okazję obserwować, jak trzy osoby pracowały za zespół złożony z osób ośmiu. Pomyślałam sobie wtedy: „aha, ambitna trójeczka wywalczy dobry wynik dla całego zespołu, ale czy usłyszy podziękowanie od kolegów?” A przecież bywa tak nie tylko w sali szkoleniowej - trzy zaangażowane osoby z balastem pięciu leni!.. Jak długo da się tak pociągnąć? I jak długo ci ambitni będą znosić współpracowników, którzy płyną ich łódką, ale nie pomagają wiosłować?





Unikanie podejmowania współpracy przy realizacji zadań jest zwykłym pasożytnictwem. Tego rodzaju kombinatorstwo pojawia się już w szkole: odpisywanie prac domowych, ściąganie, udawanie braku czasu, kiedy trzeba wykonać jakąś większa pracę w grupie. Na studiach - podpisywanie się pod referatami czy projektami, które przygotował ktoś inny, choć teoretycznie pracować nad nimi miał cały zespół. I to nie jest cwany podział pracy, ani tym bardziej umiejętne radzenie sobie w relacjach z innymi. Co gorsza, ci zaangażowani przyzwalają na takie zachowania kombinatorów i biorąc sobie do serca ideę pracy zespołowej, dzielą się sukcesami i... premiami na przykład w postaci zaliczenia przedmiotu. Zawsze zastanawiam się, dlaczego pod projektem widnieją nazwiska ośmiu osób, zamiast na przykład trzech, tych, które projekt rzeczywiście przygotowały. Niestety tak promuje się zwykłe cwaniactwo kształtuje i utrwala postawy, które najpewniej będą się mścić na pożytecznych idiotach, zespołach a nawet na całym społeczeństwie długie lata.

Idea pracy zespołowej nie powinna moim zdaniem przysłaniać uczciwości wobec współpracowników, w tym także przełożonych. Bo inaczej wyhodujemy sobie cały pułk pasożytów i cwaniaków, którzy będą wykorzystywać zaangażowanie innych, choć będą też równocześnie pięknie mówić o koleżeństwie, pracy zespołowej, wspólnych sukcesach itp. ;) W szkole, na studiach, jest jeszcze czas na to, aby "popracować" nad uczciwością bez strachu, że zespół może się rozpaść. Niech lenie zbiorą się do kupy i stworzą własny zespół, może coś z tego wyniknie dobrego? W pracy zawodowej już taka sytuacja będzie się wiązać z określonymi konsekwencjami, najczęściej finansowymi. Tylko który menadżer zaryzykuje taki eksperyment kładąc na szali własną reputację i posadę?






Każdy zespół jest inny i każdy posiada specyficzną dla siebie dynamikę. Nie ma również dwóch takich samych liderów, bo każdy z nas reprezentuje odmienny styl zarządzania zespołem: budowania go i rozwijania; posiada odmienne kompetencje, doświadczenia a nawet… barwę głosu. Wiemy, czym powinien charakteryzować się sprawny lider: rozumie swoją rolę, koncentruje się na pracy, pomaga swojemu zespołowi odnieść sukces, właściwie go motywuje, nagradza wtedy, kiedy trzeba i można i korzysta z zasad efektywnej pracy w zespole. A sprawny zespół?

Wynotowałam sobie kilka takich cech:

  • to taki zespół to grupa współpracowników, którzy nie starają się odnieść sukcesu kosztem innych;
  • współpracownicy komunikują się w sposób uczciwy i otwarty oraz okazują sobie nawzajem zrozumienie;
  • współpracownicy są w pełni zaangażowani w prace nad osiągnięciem sukcesu przez cały zespół; funkcjonuje zasada dzielenia się wiedzą i doświadczeniem; 
  • konflikt w zespole przekuwany jest na nowe idee; 
  • zespół rozumie i docenia rolę lidera. 


I problem polega na tym, że zespół musi "zgrać się" ze swoim liderem, lider zaś z zespołem, ale to na nim właśnie, czyli na liderze spoczywa odpowiedzialność za zbudowanie sprawnego zespołu. Łatwe to oczywiście nie jest, choć może być. Najczęściej, jak to z moich obserwacji wynika, problem pojawia się, kiedy lider po prostu nie zna swojego zespołu. Może to się wydać dziwne - jak to? lider miałby nie znać swoich podwładnych? A jednak tak bywa i to nader często! Lider musi mieć świadomość, jakie umiejętności, podejście do pracy, jakie doświadczenia mają poszczególne osoby w zespole. Jakiesą ich mocne i słabe strony, co stanowi dla nich motywację, jakie prezentują za chowania pracownicze? Może ktoś łatwo wpada z nastroju w nastrój? Może ów doskonały specjalista komunikuje się z pozostałymi w sposób niezgodny z przyjętymi w zespole regułami, ale nie jest to złe nastawienie, dysfunkcja lecz... styl bycia a nie błąd? Jeżeli zespół to akceptuje, po co zmieniać? Itd. Braki wiedzy najczęściej popełnia lider w pierwszej i drugiej fazie budowania zespołu, kiedy okazuje się na przykład, że zachowania prezentowane podczas rozmowy rekrutacyjnej były maską. A na pewno zetknął się z maską, bo taka to rekrutacyjna „gra”, że i potencjalny pracownik i pracodawca lubią przed sobą trochę poudawać lepszych niż są w rzeczywistości.

Drugi błąd, jaki lider często popełnia, to brak zrozumienia istoty działania zespołu oraz uwarunkowań odnoszonych przez zespół sukcesów. Błąd ten popełniają najczęściej młodzi liderzy, z małym doświadczeniem w obszarze zarządzania, osoby, które nagle dostają propozycję i ją przyjmują, bo głęboko wierzą, że sobie dadzą radę jako liderzy. Przede wszystkim nadużywają terminów "zespół" i "praca zespołowa", nie dostrzegają różnorodnych potrzeb członków zespołu w zakresie motywacji, wsparcia, mentoringu. Często w zadanie angażują cały zespół (nawet jeżeli zadanie tego nie wymaga) i pomijają role poszczególnych osób w zespole. Ot, zespół to zespół, wszyscy za jednego i jeden za wszystkich - tak się jednak nie da.

Jeżeli zespół przetrwa pierwsze zawirowania i przełożeni lidera okażą wystarczająco dużo cierpliwości, zaś lider - samozaparcia w doskonaleniu się, błąd wiedzy o członkach zespołu i błąd niezrozumienia istoty zespołu nie będą więcej mieć wpływu na pracę lidera. Po prostu nauczy się on szybko identyfikować punkty krytyczne w swojej pracy i sobie z nimi skutecznie radzić. Kwestia doświadczenia i dojrzałości zawodowej. To co wydaje się też bardzo istotne, to kierowanie się wszystkich członków zespołu – łącznie z liderem - jedną myślą przewodnią. Często to ona warunkuje sprawność zespołu.

Kiedyś spróbowałam zatańczyć horę, żeby poczuć na własnej skórze i w mięśniach trudność tego tańca. Bo wiecie jak to jest, wszystko wydaje się łatwe, kiedy obserwujemy coś z boku. "To powinno się tak wykonać", "zrób to inaczej", "lżej", "wyrównaj" itd. Bez doświadczenia trudności na sobie samym, można mówić o dziele, ale nie będzie w tym szczególnego zrozumienia. Błędy i trudności z czegoś wynikają przecież, aby zadziałać skutecznie, trzeba wiedzieć z czego. Zatem zatańczyłam. Gubiłam krok, kiedy usilnie starałam się dopasować do tancerek i wykonywać kroki podobnie jak one. Kroki gubić przestawałam, kiedy skupiałam się na dźwiękach melodii, kiedy pozwalałam jej dyktować mój taniec.






W pracy zespołowej bardzo często popełniamy błąd równania poziomu, zbyt często oglądamy się na innych, sprawdzamy, co też takiego ciekawego robią, na jakim etapie prac są aktualnie - i tracimy rytm, tempo, sens tego co robimy, pewną perspektywę. Gubimy się w tych działaniach, bo zawsze jest ich wiele. Tymczasem wystarczy wsłuchać się w myśl przewodnią, która towarzyszy współpracy, która jak melodia pozwala odpowiednio działać.

Synchronia to klucz Wzajemne zaangażowanie pobudza motywację do działania. Co to znaczy wzajemne? A to, że wszystkie strony zainteresowane zrealizowaniem określonego celu są równocześnie zainteresowane współdziałaniem prowadzącym do niego właśnie. I swoje zaangażowanie okazują innym. Dlatego też sądzę, że zaangażowanie jest nie tylko drogą, środkiem ale i konsekwencją. Doświadczam tego zresztą na własnej skórze prowadząc szkolenia i wykłady. Brak zaangażowania ze strony grupy implikuje brak zaangażowania ze strony trenera / wykładowcy. Odwrotnie zresztą też tak bywa. To nie jest kwestia umiejętności trenerskich (ich braku) czy też tematyki zajęć (nudnej). Wiele zależy od... synchronii. To jest klucz, zdaniem E. Halla, do efektywnego współdziałania. Jeżeli zasadniczo różne osobowości i charaktery spotykają się i próbują współpracować zazwyczaj, pracuje się dość trudno a efekt tej pracy bywa mierny.

Zatem... nie przesadzajmy też z tą różnorodnością. Zbyt duże różnice nie poprowadzą zespołu do sukcesu. Bo ciekawość, prawda, pobudza zainteresowanie, ale ciekawość wynika z odmienności ludzi a nie poczucia obcości. A to znaczy, że jeżeli ktoś buduje zespół w myśl idei zarządzania różnorodnością, winien zwrócić uwagę na podobieństwa a nie na różnice i koniecznie odrzucić skrajności.



Tyle na dzisiaj ;)
 Fot. Ida




czwartek, 5 października 2017

Idol

Z idolami w sferze intelektualnej jest troszkę jak z celebrytami, przychodzi na nich moda i mija. Różnica jest taka, że wartości jakie ze sobą przynoszą są o wiele, wiele, wiele.., itp. Dla mnie to oczywiste. Kiedyś wspominałam też, że jedną z moich ulubionych rozrywek jest szperanie w antykwariatach za różnościami. Szperam zazwyczaj z dwóch powodów: dla czystej rozrywki i dla poprawienia nastroju. Czasem jednakże popadam w zadumę. Dlaczego? A bo np. świetne poezje Ernesta Brylla mogę kupić za 2 złote. A dzieła Żeromskiego nawet za złotówkę. Jasne, powinnam się ucieszyć, ale już taka jestem, że szukam dziury w całym ;) Bo: Jak to jest, że książki, które kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu zdobywało się z tak wielkim trudem, dziś można znaleźć na śmietniku lub w antykwariacie? Jak to się stało, że coś co było warte tyle wysiłku i poświęcenia (uważam, że oddanie czekolady pani z księgarni było wielkim poświęceniem), dziś jest ponoć bezwartościowe? Czy rzeczywiście chociażby poezje wspomnianego tu Brylla straciły na aktualności, pięknie słowa? Co się stało?

No tak. Książkę łatwo jest powielić. Nowe wydania są ładniejsze. No a te ładniejsze lepiej wyglądają w biblioteczkach przywódców :) I popyt jest raczej na coś innego niż książki, jeszcze na dodatek poezję, jeszcze na dodatek Brylla.. Gdyby chociaż był noblistą, ale nie jest. A jeżeli jest pobyt na książki to raczej nie na dzieła a zwykłe czytadła, PRODUKTY. Zresztą... czy współcześnie powstają dzieła?



No cóż. To co robisz, co tworzysz dzisiaj, wszystko to, co udaje Ci się sprzedać tu i teraz, zyskując nawet przy tym miano kogoś mądrego, ważnego i bogatego - jutro może kosztować tylko 2 złote albo... nic. Weź to pod rozwagę. To coś znajdzie się na śmietniku, w antykwariacie, na straganie ze starzyzną.. Czy to co tworzysz jest na tyle mądre i wartościowe, że ktoś (np. taki jak ja :) zechce się pochylić nad ową starzyzną i uznać jej ponadczasowość? W obecnych czasach, to już nie jest takie oczywiste. Tylko po co przywódcy jakieś przebrzmiałe intelektualizmy, skoro oczekuje się od niego tylko (lub aż) skuteczności? Ano po to, żeby to, co po nim zostanie nie było kupką śmieci. I żeby został zapamiętany w wymiarze CZŁOWIECZEŃSTWA. I żeby nie mylić idei przywództwa z realizacją kontraktu. Ale cóż... jakie czasy, takie przywództwo.



No bo... Co Gogol miał na myśli pisząc:

"Nie powinniśmy zwracać uwagi na to, czy nasze słowa mają jakiś wpływ, czy nas ktoś słucha. Najważniejsze, że potrafimy pozostać wierni pięknu do końca naszych dni, pokochać je tak, aby nie martwić się niczym, co się wokół nas dzieje, aby śpiewać mu hymn nawet wtedy, gdy cały świat się wali."
Mikołaj Gogol ("Z listów")
Co o tym sądzicie? Może rzeczywiście aspiracje, osiąganie celów i przesadne kontrolowanie samego siebie (no cóż, to ponoć kwestia efektywności osobistej) rzeczywiście pozwalają osiągnąć stan szczęścia? Ale czy władza słowa daje szczęście, czy ma dla Was znaczenie, że dla kogoś Wasze słowa są WAŻNE? Jeżeli za moment zostaną zapomniane, ważnymi przecież nigdy nie były... Po co czytasz poradniki, jak być efektywnym, skutecznym, doskonałym, dla zdolności kredytowej? Przecież wkrótce zostaniesz zapomniany i nic oprócz staroci po Tobie nie zostanie a Twoje dzieci spopielą rzeczy i sprzedadzą zadłużony dom.
I co jest pięknem? W czym ono tkwi? Jak je scharakteryzować? Może to tylko kulturowy model.. Pewnie ma rację Umberto Eco pisząc w doskonałej "Historii piękna", że piękno jest kategorią względną. Na przykład moim zdaniem piękno tkwi w niedoskonałości. W takich naturalnych niedociągnięciach, zwyczajnościach, prostocie. 
A czy ktoś, kto jest generalnie skuteczny, jest taki ZAWSZE? No i czy radość (człowiek sukcesu z założenia odczuwa radość, trudno musisz udawać) profesjonalna jest tą prawdziwą radością? Jeżeli twierdzisz, że tak - okłamujesz samego siebie. To pamięć drugiego i szczera atencja człowieka daje prawdziwą, czystą radosć, będącą paliwem do dalszego działania.




***
Same pytania. To jakiś bełkot. O co chodzi? A o to, żebyś zaczął myśleć a nie tylko działał bezrefleksyjnie, półautomatycznie, dla czegoś, co Ty nazywasz karierą zawodową a jest tylko świadczeniem pracy na rzecz kogoś innego (pracodawcy, Klienta). Chodzi też o to, że za parę lat możesz zostać z niespłacalnym kredytem i zepsutą plazmą na ścianie, że przyjdą od Ciebie lepsi i zdeprecjonują Twoje wszystkie "wybitne" osiągnięcia biznesowe, "przyjaciele" znikną i po prostu zostaniesz zapomniany. Czy ktoś się pochyli i kupi Twoje osiągnięcia za te 2 złote? Nie. Nikt nie kupi. Bo nic nie będą warte, nawet dla takiego pasjonata jak ja. Bo w tym co robiłeś prawdopodobnie nie było twórczej myśli, wartości, niczego, co byłoby w pewnym sensie spadkiem dla ludzkości. Bo wielu jest takich jak ja, których nie interesuje, ile zarabiasz i jakim samochodem jeździsz, ale to, co reprezentujesz sobą w sferze umysłowości, duchowości i człowieczeństwa. Pozostaw po sobie coś więcej.


Fot.: Ida

wtorek, 16 maja 2017

Uporządkowanie

Początek i koniec przeplata się, bo człowiek jest elementem ekosystemu. Taka jest natura - odradza się i umiera, niby coraz to inna a wciąż ta sama i na odwrót. Rytm nie tylko wyznacza fizyczne przemijanie, ale to także kwestia symboliki i nadawania znaczeń pewnym momentom życia. Akcentowanie ich jest ważne z perspektywy szeroko pojętej organizacji życia społecznego, symbolicznego, obrzędowego, także osobistego rozwoju. Początek i koniec i.... można zaczynać znowu. Stopień wyżej, krok dalej. Nawet... cofnąć się. Zaakcentowanie pewnego etapu zmiany pozwala na przynajmniej częściowe "trzymanie" kontroli, bo życie to jeden wielki proces, jedna wielka zmiana. Można zarządzić :)  Gdyby nie akcenty... ludzie różnych kultur nie ujarzmiliby tej zmiany, życie przerosłoby człowieka. Po co są pogrzeby, wesela, święta doroczne? Rozdanie świadectw? Rocznice? Jubileusze? Właśnie po to, żeby móc świadomie zarządzić sobą. I to w każdym wymiarze. To tak jak w muzyce, malarstwie. Bez akcentów dzieło jest niezrozumiałe, niekompletne. Bezwartościowe? Potrzebny jest rytm.








Rytmizacja to porządkowanie, bo rytm to przecież porządek czasu. Nie należy tej definicji rozumieć jako "układanie sobie czasu", bo tego nie da się zrobić. Czasu nie można dotknąć i przetrzeć szmatką. Ten porządek to ułożenie możliwych zdarzeń w kolej rzeczy, przepływ sytuacji, logiczne przechodzenie z "jednego" w "drugie". Rytm wewnętrzny człowieka! O, właśnie! To nie jest powtarzanie czegoś codziennie, to naprzemienne gospodarowanie swoim wysiłkiem.

Analizując ruch możemy oczywiście rozważać kilka rodzajów rytmu. Naukowiec powie o rytmie akcentowym, metronomicznym (mechanicznym), metrycznym, organicznym i swobodnym. Sens zastosowania rytmu jest jednak cały czas ten sam - PORZĄDEK. A zatem, masz bałagan w życiu, ciągle brakuje ci czasu, drażni cię zawracanie głowy? Zastosuj - po pierwsze - rytm, wtedy efektywnie poukładasz wszystko to, co potrzebujesz. Pamiętaj też, że w poukładaniu nie jest istotne to, że trzeba ogarnąć nieporządek, ale to, że robi się to po kolei, wg pewnego planu, systemu, zamysłu. 
Proponuję zatem zastosować dwa rodzaje rytmu. Są idealne w czynieniu porządku. Chodzi o rytm akcentowy, bazujący na akcentowaniu zmian i rytm swobodny polegający na tym, że gospodarujemy pracą i odpoczynkiem zgodnie z zapotrzebowaniem własnego organizmu. W pewne czynności angażujemy się bardziej a w inne mniej. Coś wykonujemy szybciej, a co coś inne - wolniej. NAPRZEMIENNIE! Jeżeli nie zastosujesz zasady naprzemienności wysiłku, to wróżę choroby, frustrację, rozżalenie. Nie można ZAWSZE być maksymalnie zaangażowanym, maksymalnie szybkim, czy maksymalnie powolnym, itp. To nie jest efektywny sposób działania.
I nie pomyl rytmu swobodnego z przyzwyczajeniami. To nie o to chodzi w porządkowaniu. Przyzwyczajenie to coś, co pojawia się stale, mechanicznie. Ten rodzaj rytmu jest dobry dla maszyn, nie dla człowieka, myślącego twórczo. Wyobraź sobie, że spada poziom zasilania prądem i co? Funkcje maszyny zostają zakłócone. Komputer wyłącza się, delikatne procesory trafia szlag trafia. Itd. Twoje serce, mózg, wątroba - to takie urządzenia, które diabli wezmą w podobnej sytuacji. Zniknie przyzwyczajenie, zabraknie z rana ulubionej kawy.. Co wtedy? Zaburzona kolej rzeczy.. Straszna rzecz. Wytrąca z równowagi i z... porządku właśnie.



Druga rzecz to przestrzeń. Mnogość rzeczy, kolorów, faktur, barw, ale i dźwięków, oddziałuje na mózg, wprowadza zamęt, często jest po prostu kłopotliwe. A niektórzy z nas potrzebują czystych, pełnych światła przestrzeni. O rzeczy trzeba też dbać, ale kiedy jest ich zbyt wiele, bywa to po prostu niemożliwe. I w pewnym momencie okazuje się, że zamiast kolekcji porcelany dysponujemy śmietniskiem staroci. Kiedy w twojej głowie zrodzi się bunt, że tego wszystkiego jest za dużo... natychmiast podejmij działanie! Oddaj komuś zbędne rzeczy, po prostu pozbądź się ich. Większość z nich to i tak nie są unikaty ani dzieła sztuki użytkowej. Jak najmniej bezwartościowych rzeczy w moim życiu! - pamiętaj.
No i ludzie, którzy krążą wokół ciebie na swoich orbitach, albo błądzą i napotykasz ich co jakiś czas w różnych momentach swojego życia. Absorbują swoimi sprawami, czegoś chcą, wymagają, dociekają, itd. Starają się wpływać na twoje myśli i odczucia, wykorzystują raczej do swoich celów, ale potrafią nazwać się przyjacielem.Tych błądzących spotykasz częściej, ale ci stale krążący wokół ciebie mogą być znacznie bardziej niebezpieczni. Niestety, niektórzy ludzie podobnie jak rzeczy są w twoim życiu po prostu zbędni, czynią dokładnie takie samo zamieszanie, zawracają głowę, domagają się zainteresowania. Tworzą bałagan, który musisz ogarnąć, chyba że chcesz mieć także taki sam bałagan we własnej głowie. Może to, co teraz zasugeruję, nie będzie zbyt miłe, ale takich ludzi też należy się pozbyć. I to jak najszybciej. Nie, to nie znaczy zerwania wszelkich kontaktów, ale ochronę własnych prywatności przed tymi, którzy nigdy nie powinni mieć do nich dostępu. 



Nie miej skrupułów mówiąc im - NIE. Dzięki temu - po pierwsze - pozbędziesz się ludzi dla ciebie toksycznych a po drugie - tym samym zrobisz wokół siebie miejsce dla ludzi naprawdę wartościowych, których podziwiasz i na których ci zależy.

***
Ja właśnie powoli zyskuję (odzyskuję?) przestrzeń fizyczną i mentalną. Usuwam wszystko, co zbędne w moim życiu - przedmioty i ludzi. Cieszy mnie to, bo będę mieć miejsce i czas na  sprawy i rzeczy rzeczywiście wartościowe oraz na ludzi, którzy mnie nie zawodzili i wiem, że nie zawiodą, których obecność i przyjaźń daje poczucie bezpieczeństwa i ukojenie. W moim poukładaniu coś z mojego życia usunę, ale coś szczególnie wartościowego naprawię, coś zaadoptuję a coś wystawię na śmietnik, niech idzie do ludzi, byle dalej ode mnie. Wszystko to jednak wymaga czasu. I rytmu.

Fot.: Ida

piątek, 12 maja 2017

Czy lubimy być oszukiwani?

Według D. Browna wpływ "jednych" na "drugich" opiera się na wierze tych "drugich" w prawdomówność czy zasadność działań tych "pierwszych". W określonych kontekstach "drudzy" nawet domagają się potwierdzenia swojej wiary. A to sprowadza się do postawienia hipotezy, że generalnie lubimy być oszukiwani. Film, spektakl, medialne plotki - czy nie odnosimy prezentowanej fikcji do własnego życia? Czyż nie utożsamiamy się z bohaterami sztuki? Czyż nie imponują nam magiczne sztuczki i bierzemy je za prawdę, choć równocześnie zdajemy sobie sprawę, że to triki, złudzenia i brak uważności?

Paradoksalnie wierzymy także naszym przywódcom politycznym. A tych przywódców a właściwie reprezentantów politycznych nawet co jakiś czas wybieramy, zazwyczaj wciąż tych samych, chociaż wiemy, że niejednokrotnie już mijali się z prawdą albo działali poza etyką czy złamali prawo. I to wszystko pomimo posiadanej wiedzy o tym, że polityka to teatr i PR. Dlaczego dokonując jakiegoś wyboru obdarzamy zaufaniem tych, którzy zawodzą lub wykorzystują owo zaufanie do realizacji własnych celów? Może właśnie dlatego, że... lubimy być oszukiwani? A może... potrzebujemy być ofiarą własnego wyboru?




Zaufanie, jak pisał P. Sztompka to fundament społeczeństwa. To wiara w określone działania czy własności czegoś lub kogoś obdarzonego zaufaniem. To przekonanie jednej ze stron w to, że motywacją czy też intencją wszelkiego działania drugiej osoby jest bycie uczciwym i chcącym działać dobrze. Zaufaniem obdarowujemy osobę, której wierzymy, że będzie doradzać nam dobrze, myśląc o nas, a nie o sobie. Czy słusznie robimy obdarzając kogoś zaufaniem czy nie, to inna sprawa.

Zaufanie to kwestia zawierzenia drugiej osobie a nawet "wystawienia się" na strzał. Jest to też przyzwolenie na to, aby ktoś inny wpływał na nasze życie, bo przecież  - być może - podejmiemy jakieś decyzje sugerując się opinią tego kogoś, kogo obdarzyliśmy zaufaniem. 

Jeżeli np. ktoś, kogo postrzegasz jako przywódcę, powie, że "kot, który siedzi w pokoju obok ma nóg więcej o dwie niż inne koty" i zada pytanie "Ile nóg ma kot?" - to co zrobisz? najprawdopodobniej zaczniesz zastanawiać się i odpowiesz: "sześć". Ale nie! Kot nigdy nie będzie mieć nóg więcej niż cztery. Dlaczego zatem w ogóle zastanawiamy się nad innymi absurdalnymi możliwościami? Na tym polega manipulacja. Obraz rzeczywistości pod wpływem słów się nie zmienia. Zmienia się jednak to, co myślimy o rzeczywistości. Niestety dla niektórych "przywódców" pokrętna manipulacja to codzienność, ale ona nie ma nic wspólnego z ideą przywództwa.

Należy pamiętać, że dookoła jest wielu takich "fałszywych przywódców", którzy nie są po to, aby kogokolwiek wspierać, podnosić, uczyć, inspirować, żeby tworzyć wraz z innymi rzeczy ważne, piękne i dobre. Oni są po to, aby osiągać SWOJE cele, najczęściej całkiem prywatne. Dla nich inni są tylko ciekawostką, przeszkodą, środkiem, czynnikiem, kosztem. Dlaczego tak robią? Nie wiem. Domyślam się jednakże dlaczego jest to możliwe.

Być może ktoś przejawia czystą naiwność interpersonalną, uwierzy we wszystko, co usłyszy, i zaufa każdemu, bo nie wyobraża sobie nawet, że mogłoby być inaczej. Postrzega bowiem wszystkich ludzi jako prawdomównych i uczciwych. Być może reprezentuje też nastawienie partycypacyjne, bądź po prostu znalazł się w trudnej sytuacji i zwyczajnie potrzebuje pomocy i zaufanej osoby. Ponadto, jeżeli ów "fałszywy przywódca" posiada ponadprzeciętne umiejętności interpersonalne, czy co gorsza reprezentuje zawód bądź wykształcenie, które uwiarygodniają jego działania to wywarcie wpływu na decyzje i zachowania "naiwniaka" jest jeszcze prostsze. 
Jednakże, czy my lubimy być oszukiwani? I nie i tak. Tak - kiedy umawiamy się, że to zabawa  rodzaju "a teraz spróbuj mnie oszukać", takie swoiste czary-mary, którego jesteśmy ciekawi. Nie - kiedy chodzi o coś więcej niż zabawę, bo o nasze życie i zdrowie. Ale - moim zdaniem - tak naprawdę, nie chodzi o to, czy LUBIMY być oszukiwani, ale o to, czy na to POZWALAMY.



Derren Brown, Sztuczki umysłu. Poznaj mechanizmy ludzkich zachowań, Warszawa 2008

Fot. Ida

czwartek, 11 maja 2017

Mała stabilizacja


Nic tak dobrze nie robi na uwolnienie umysłu i łagodzenie napięć jak poczucie bezpieczeństwa. W dzisiejszych czasach owo poczucie wcale nie jest łatwo osiągalne - przeszkadzają nam różne wydarzenia, ludzie oraz okoliczności gospodarczo-polityczne i prawne. Przekazy medialne są coraz bardziej emocjonalne i ukierunkowane na burzenie małej stabilizacji każdego z nas, bo pod wpływem emocji rzadko kiedy podejmuje się dobre decyzje a chyba o to obecnym rządzącym chodzi. Niestety, coś o tym wiem. Tymczasem wymaga się od każdego z nas coraz większej odporności na stres i coraz sprawniejszego działania w sytuacjach trudnych. Jednakże koszt takiej "sprawności" także jest "coraz" - jest większy niż kiedykolwiek dotąd. A płacimy zerwanymi relacjami, strachem, brakiem pewności co do słuszności podejmowanych decyzji i stajemy się bardziej podatni na manipulacje.

Tymczasem zadbanie o poczucie bezpieczeństwa, a więc o podstawę funkcjonowania w społeczeństwie we wszelkich możliwych aspektach swojej działalności, pozwoliłoby uniknąć nam wielu niedogodności, niesprawności i problemów. Jak to zrobić?




Dom


Przede wszystkim trzeba zadbać o dom, czyli o miejsce, które jest i będzie azylem. To do niego chce się wracać, w nim - odpoczywać, gromadzić ulubione przedmioty, cieszyć się towarzystwem przyjaciół. To nie musi być być dom w sensie budynku - to może być jakakolwiek przestrzeń o charakterze sacrum, dobrze na nas wpływająca, dająca energię i relaks. To przestrzeń, której wytyczamy pewne granice, do której dostęp mamy przede wszystkim my i może jeszcze ktoś, komu na to zezwolimy.

Oczywiście zachowanie jakiegoś miejsca tylko dla siebie będzie wymagało pewnego nakładu finansowego - niestety, niczego nie dostaniemy za darmo. Ale miejsce to nie musi być duże, drogie, może istnieć... tylko w sferze mentalnej.





Praca i pieniądze


Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Dlatego choć tak naprawdę nie potrzebujemy strasznie dużo zasobów materialnych, aby przeżyć i żyć, to z czasem potrzeby każdego z nas ewoluują w stronę tych bardziej kosztownych, prestiżowych, ale i niekoniecznie niezbędnych. Niedawno miałam na przykład okazję rozmawiać z pewnym panem, który wyznał, że ma "ten jacht", ma, ale w sumie nie jest on mu potrzebny do życia. Ma go ze względów wizerunkowych, uwiarygadnia go biznesowo, ale jednocześnie jest rzeczą zbędną i raczej stanowi koszt prowadzenia działalności gospodarczej. W tym kontekście - wzrostu potrzeb - żadne pieniądze tak naprawdę nie dają poczucia stabilizacji, bo kupując większy dom, zwiększa się koszt utrzymania i troska o byt codzienny nie znika. Wbrew pozorom bogaci ludzie mają te same troski co osoby mniej zasobne finansowo.

Gdzie zatem szukać owego czynnika wpływającego na poczucie bezpieczeństwa? W stałości. Posiadanie pracy i stosunkowo stałych poborów daje swobodę działania. Łatwiej planować, gospodarować posiadanymi zasobami i podejmować decyzje - oczywiście finansowo ograniczone. Podjęcie ryzyka inwestycji na wyrost na pewno zburzy tę odrobinę poczucia bezpieczeństwa, którą udało się zyskać podejmując jakąś konkretną, stałą pracę.



Człowiek


Niezaprzeczalnie poczucie bezpieczeństwa daje nam też drugi człowiek. Wbrew pozorom o tego drugiego człowieka jest obecnie najtrudniej. Musi posiadać zbyt wiele przymiotów, aby spełnić oczekiwania kogoś, kto buduje sobie swoją małą stabilizację a czasy są takie, że generalnie nie mamy ochoty angażować się w nic, co wymaga odrobinę większego wysiłku. Nie mamy też ochoty walczyć, zabiegać, naprawiać, wyjaśniać, troszczyć się, czy mieć na uwadze psychikę i ogólnie rzecz biorąc dobro kogoś innego. Szkoda... Pewniej czujemy się w dużych korporacyjnych grupach, które dają złudne poczucie siły i władzy, choć tak naprawdę pozostajemy w nich samotni i bezbronni. Tymczasem siłę do walki daje nam ten jeden człowiek. Którego - o ironio losu - nie chcemy. Ale dlaczego?

Choć tłumaczę tę sytuację obecnymi czasami, tak naprawdę nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Nie rozumiem, dlaczego nie można polegać na kimś, kto - może pozornie tylko? - jest kimś bliskim. To ten ktoś powinien przestrzec, zatrzymać w porę, chwycić za rękę, kiedy spada się w przepaść. I winien rozumieć.





Takich też mamy liderów, politycznych, społecznych, nie walczących, obojętnych, skoncentrowanych na sobie, nie umiejących dostrzegać prawdy w swoim partnerze / partnerce i współpracownikach, bo sami żyją w kłamstwie. Często zmieniają zdanie, barwy ligowe i przez to nie są już wiarygodni w tym co robią i mówią. Przeciętny odbiorca, ktoś kto liczy na stabilizację, nie ufa takim liderom, nie przywiązuje się do tego, co mówią, bo wie, że to blamaż, kreacja i półprawda. A na takich walorach przecież nie da się osiągnąć nawet cienia poczucia bezpieczeństwa.




Relacje


Istotne są także relacje, jakie nawiązujemy lub, w jakich trwamy. Nic nie przychodzi łatwo ani od razu, choć różne szkoleniowe indywidualności twierdzą, że to jest możliwe i łatwo osiągalne. No więc nie jest. Relacja wymaga wytrwałości, wiele pracy, wielu burzliwych dyskusji, zawodów i wspólnych radości. Najistotniejsze w tym jest jednak trwanie ze sobą czy obok siebie, zdolność jednoczenia się i - uwaga - ofiarowywania i odwzajemniania szacunku. A o wzajemny szacunek w relacjach jest chyba obecnie najtrudniej, bo to kwestia dobrowolności obu stron relacji. Jeżeli jej nie ma, ktoś zawsze będzie pokrzywdzony jakąś decyzją czy przemilczeniem.






Skąd wiadomo, że w danej relacji warto trwać? Podpowiedzieć może rozum i serce, choć czasem te podpowiedzi mijają się, są sprzeczne. Radziłabym wsłuchać się w swój "wewnętrzny głos" i rozeznać się, czy ta relacja daje poczucie bezpieczeństwa (o ile o to mi chodzi) czy raczej burzy je i niesie ze sobą niepewność i coraz to nowe rozczarowania? Czy warto zawalczyć? Czy mogę zrozumieć? Czy moje uczucie było uczuciem czy tylko kaprysem? Czy jestem w stanie powiedzieć "przepraszam"? Czy jestem na tyle silnym człowiekiem, aby powiedzieć to jedno słowo? A może dla własnej wygody uznam się za słabeusza i zapomnę o kimś z kim łączyła mnie niełatwa choćby najwartościowsza relacja na świecie, albo przynajmniej w całym moim dotychczasowym życiu?






Problem w tym, że w obszarze relacji poczucie bezpieczeństwa budują wspólnie dwie osoby a nie jedna. Na dodatek coś co jest zrozumiałe i oczywiste dla jednej strony, niekoniecznie jest takie dla drugiej. Kluczem zatem do przełamania impasu w tworzeniu małej stabilizacji jest komunikacja. Unikanie jej świadczy tylko o pójściu na łatwiznę albo o obawie, że się nie sprawdzę, albo nie spełnię takich czy innych oczekiwań. Tymczasem jeden błąd, jedna nieudana próba nikogo nie dyskwalifikuje. Tak przecież poznajemy swoje możliwości, wartości, aspiracje, uczymy się siebie. Pytanie tylko czy chcą tego dwie osoby czy tylko jedna. Może warto sobie o tym powiedzieć?


Szczegóły


Zawsze imponowały mi rzeczy wielkie, odległe cele, perspektywy, niesamowite pomysły. Jednakże z wiekiem - ale to chyba normalne - zaczęłam się skupiać na szczegółach. Wielkim rzeczom i sprawom zawsze towarzyszy niepewność, czy uda się dotrzeć tam, gdzie się chce, co wydarzy się po drodze? A radość i szczęście, poczucie spełnienia i bezpieczeństwa zawierają się w szczegółach i drobiazgach, bo to one budują nasze życie.  Błysk oka, przelotne i pełne ciepła dotknięcie dłoni, parę złotych w kieszeni, miesięczny grafik w pracy, sms, dach nad głową, zapach kawy. Z perspektywy rzeczy wielkich to nieistotności, ale to one budują nasz świat i życie każdego z nas.






No dobrze, ale co dalej? Czy trwanie w takiej małej stabilizacji nie jest w pewnym sensie wegetacją społeczną? Nie. To zależy tylko od nas, jak zagospodarujemy swój czas, umysł i pozytywne emocje, które dzięki niej zyskamy. Można przecież rozwijać zainteresowania, dbać o życie rodzinne, angażować się społecznie, tworzyć jakieś dzieła i dziełka, budować nową jakość życia, zostawić po sobie coś ciekawego, twórczego, mądrego i dobrego. To jest sens życia a ono przecież jest moje i w sumie mija trochę za szybko ;) Ku refleksji :)





Fot.: Ida