piątek, 22 grudnia 2017

Władza, opresja, godność

Władza, która zostanie użyta w sposób niewłaściwy może wywołać u ludzi - wobec których jej użyto - uczucie upokorzenia. Aby uniknąć kary i tego rodzaju uczuć, muszą często wyjść poza własne poglądy, wartości - słowem wyprzeć się ich. Niszczy się w ten sposób poczucie ludzkiej godności - jeżeli sytuacja się powtarza czy też trwa zbyt długo, pojawia się coś, co nazywamy opresją godnościową. Prowadzi ona do przejęcia przez ofiarę identyfikacji instytucji (osób/organizacji) nadużywających władzy. Chodzi tu o skalę mikro i makro, dotyczy poszczególnych osób i całych społeczeństw.

Przystosowanie się do opresji może przebiegać dwiema drogami, właśnie poprzez identyfikację z opresorem (przyznajemy mu ostatecznie rację i podzielamy jego poglądy) oraz poprzez regresję w sposobach zaspokajania i ochrony własnej godności. Polega ona na tym, że wyolbrzymiamy własne zalety przy jednoczesnej deprecjacji zalet innych osób ("konkurencji"). Po to wyszukuje się wady u innych, aby na tle tych innych po prostu wypaść lepiej.






Bardzo często osoba ulegająca opresji, sama nadużywa władzy, ponieważ zachowanie przemocowe nie jest czymś zaprogramowanym genetycznie - to okoliczności i ewentualnie "szkielet psychologiczny", presja środowiska i owo przystosowanie się do opresji. Często też przemoc w domu skutkuje mobbingiem w pracy i odwrotnie doświadczanie mobbingu w pracy wywołuje „potrzebę” przemocowego zachowania w domu.

Dlaczego jednak ludzie ceniąc dobro, czynią... zło? Dlatego, że człowiek znajduje wiarygodne usprawiedliwienia swojego postępowania, które redukują dysonans godnościowy pomiędzy tym "kim jestem" a tym "co robię". Wiarygodność usprawiedliwień powstaje głównie w procesie społecznego ich uzgadniania w grupach porządnych ludzi, eksponowanych wspólnie na sytuację pokusy. Powstają w ten sposób podkultury usprawiedliwień, albo inaczej mówiąc „układy”, składające się z porządnych ludzi powiązanych ze sobą „usprawiedliwionymi korzyściami” i wynikającym stąd przekonaniem o „korzystaniu z okazji”. - czytamy w pracy Kosewskiego [s.50-56]. W ostateczności osoby stosujące usprawiedliwienia tracą ostrość widzenia tego co moralne i godnościowe w ich postępowaniu. Potrafią za to zarzucić brak moralności i niegodne postępowanie innym.







Jest kilka technik usprawiedliwień społecznych. Mamy pochlebne porównania - np. "Popatrz, tamci do dopiero kradną" -, polegające na tym, że zwracamy uwagę na złe cechy i postępowanie drugiej osoby, siebie samego przy tym stawiając w lepszym świetle. Mamy także technikę kredytu moralnego będącą wypaczoną teorią sprawiedliwości. I nie chodzi tu o karę za grzechy, ale... o wyrównanie krzywdy. Można wyróżnić dwie odmiany tej techniki: skargę na los ("należy mi się, bo zawsze miałem źle") oraz sprawiedliwe wyrównanie ("okradli mnie, to i ja mogę okraść ich").

Kolejne techniki to brak ofiary, potępienie ofiary, zaprzeczenie odpowiedzialności i manipulowanie normami. Brak ofiary, to coś takiego jak "państwowe, znaczy i moje", "na biednego nie trafiło". Potępienie ofiary polega na odebraniu kontekstu moralności postępowaniu drugiego człowieka. Bo zgodnie z tym sposobem myślenia złodzieja nie można okraść, a prostytutki zgwałcić, bo sama chciała. Zaprzeczenie odpowiedzialności natomiast polega na zwróceniu uwagi na ewentualne okoliczności, siłę wyższą jako przyczynę postępowania ("nie mogłem inaczej, sytuacja mnie zmusiła", "to dlatego, że ją bardzo kocham"). Tą technika z lubością posługują się rodzinni stręczyciele oraz ich adwokaci. Mnie osobiście taka argumentacja oczywiście nie przekonuje.







Kolejna istotna rzecz to manipulowanie normami. Każde zachowanie podlega społecznej ocenie co do zgodności z określonymi wartościami uznawanymi przez określoną wspólnotę. Normy zachowań pozwalają określić, jakie jest to konkretne działanie. Manipulowanie normami polega na zawężeniu znaczenia wartości i objęcia nią jedynie pewnej kategorii osób . Na przykład "u siebie nie kradniesz", "swojego nie oszukasz". Można również użyć norm przynależnych do innego systemu wartości dla wykazania, że chociaż konkretne zachowanie nie jest godne z wartością X to jest zgodne z wartością Y. "Może to i nie jest sprawiedliwe, ale za to bardzo ważne..". "Może to było złe, ale konieczne".

Każdy z nas w pewnym momencie swojego życia może posłużyć się społecznym usprawiedliwieniem, bo dyskomfort wynikający z niezgodności definicji "ja" z zachowaniami może być w jakiejś sytuacji ogromny. Pytanie tylko w jakich sytuacjach te usprawiedliwienia oraz ich "wiarygodność" pojawiają się. Należy jednak pamiętać, że jest to zwykła manipulacja. Manipulowanie nie tylko opinią społeczną, ale i samym sobą. Nie wynika ona jednak z instynktu obronnego a tym bardziej racjonalnego myślenia, ponieważ stosowanie tych technik w żadnym razie nie rozwiązuje sytuacji. I nie zwalnia z odpowiedzialności za własne czyny.






Fot. Ida

Marek Kosewski, Wartości, godność i władza. Dlaczego porządni ludzie czasem kradną, a złodzieje ujmują się honorem, Warszawa 2008




poniedziałek, 18 grudnia 2017

"Ludzka twarz" lidera


O słabościach przywódców tradycyjnych w ogóle nie mówiło się i nie mówi. Oni nie funkcjonowali w świadomości społecznej jako ludzie z wadami. W materiałach etnograficznych, po które sięgałam pracując nad grantem, przywódców, królów przedstawiało się wyłącznie w kontekstach władzy, autorytetu i dystansu wobec podwładnych. Całkiem tak jakby przywódca tradycyjny żył w dwóch światach: jako przywódca i jako osoba prywatna (bo jakieś życie prywatne wiedzie). Funkcja lidera odzierała go z niedoskonałości, choć doskonały nie był. Nikt nie kontemplował jego działań nie związanych ze sprawowaniem władzy mówiąc o przywództwie i nikt nie oceniał jego postępowania w kontekstach słabości. Lider miał być silny, bo miał zapewnić jedność grupie, stabilizację, bezpieczeństwo i zachowanie tradycji. Zresztą w kulturach tradycyjnych - zwanych kiedyś prymitywnymi - lokalny lider był często utożsamiany z bóstwem i pełnił funkcję religijną. Był wyznacznikiem jakości życia społecznego i sędzią moralnym. Nie byli… „ludzcy”, podobni do swoich zwolenników? Nie. Byli lepsi, bo byli elitarni.


"Ludzka twarz"


Przywódcy z „ludzką twarzą”, czyli ci, którzy posiadają słabości i je celebrują, nie osiągają sukcesów tak spektakularnych jak ci, którzy „ludzkiej twarzy” nie mają. Zresztą coś takiego jak słabość w biznesie nie jest dozwolona, bo może być wykorzystana przez konkurencję. Dlaczego zatem różnej maści doradcy i konsultanci doradzają menadżerom, aby chwalić się słabościami? Ano po to, aby ocieplić wizerunek i zyskać w oczach podwładnych. Nie mówią jednak o jakie słabości chodzi. O spóźnialstwo? Łakomstwo? Upodobanie do kobiet? Upodobanie do mężczyzn? Podkradanie asortymentu w sklepie i materiałów biurowych? Odkładanie różnych spraw na jutro? Chodzi o słabości zawodowe czy bardziej o charakterze prywatnym? I czy chodzi o ewidentne wady czy może raczej o pasje takie jak np. upodobanie do muzyki klasycznej, teatru, dobrego kina , spacerów z psem, albo kolekcjonerstwa?





Zbyt często „ludzka twarz” rozumiana jest jako uleganie owej negatywnej słabości a nie zmaganie się z nią – i tak to jest przedstawiane w różnych tekstach poradnikowych. „Jesteś człowiekiem a nie maszyną”. „Masz prawo popełniać błędy”. „Człowiek jest ułomny”. To prawda, ale co z tego? Czy te usprawiedliwienia wyczytane w poradnikach czy usłyszane od trenerów zagwarantują ci wzrost kompetencji i kwalifikacji? Bez podjęcia wysiłku zmiany? Jeżeli to coś, co przeszkadza w efektywnym wykonywaniu codziennych obowiązków – nie ma opcji, żeby móc ową słabość celebrować. To po prostu zły przykład dla podwładnych a nie ocieplenie wizerunku, choć bardzo atrakcyjny, bo powielenie go nie będzie wymagało wysiłku ze strony podwładnych. Ponadto w ten sposób owa słabość po prostu jest utrwalana, bo liderowi wydaje się, że znajduje akceptację w oczach podwładnych. Tymczasem oni wykorzystują sytuację słabości lidera.

Rozumiem jednak stanowisko doradców – jeżeli powiedzą kierownikowi, że ma zwalczyć w sobie słabość to pójdzie tam, gdzie mu powiedzą, że dzięki tej słabości jest bardziej „ludzki”. I stracą klienta na rzecz kogoś innego. Muszą zatem – dla zarobku – obniżać poprzeczkę. Bo to jest obniżanie wymagań wobec osób, które mają wpływać na życie innych ludzi. Dlatego też podobno każdy może być przywódcą, ze słabościami nie trzeba walczyć. Przywództwo demokratyzuje się, sprowadzane jest do poziomu nadzorowania pracy i ma naprawdę niewiele wspólnego z przywództwem i jego ideą. Ktoś zostaje nazwany przywódcą i sądzi, ze nim jest. A nie jest.


 Rodzaj socjotechniki? 


Czy znacie przywódców z „ludzkimi twarzami”, którzy osiągnęli prawdziwy sukces? Wierzycie autorom różnych porad, że tym ludziom w odniesieniu sukcesu pomogły ich słabości? Ufacie w to, że podwładni pójdą za kierownikiem, który jest równie ułomny zawodowo jak oni? Zaufacie komuś, kto wymaga od was więcej niż od siebie samego? To zalety i mocne strony uwiarygodniają pozycję lidera i sukcesy w biznesie a nie wady. Słabości trzeba w sobie zwalczać, bo w skrajnych sytuacjach można nimi przecież usprawiedliwić każdą niegodziwość.







A mimo to dość powszechnie i w życiu prywatnym, i zawodowym posługujemy się słabością jako narzędziem socjotechniki. I bardzo często jest to narzędzie skuteczne! Słabością łatwo usprawiedliwić zły uczynek, brak chęci, lenistwo, itd. Rozpowszechniając wiedzę o słabości można nawet przerzucić jakieś obowiązki na rodzinę, kolegów, współpracowników. Ale w przypadku lidera, "publiczną" słabość należy jednak dobrze przemyśleć. Nie może ona bowiem podważać kompetencji kierowniczych ani sugerować zbyt małej wiedzy czy też braku zaangażowania się w obowiązki zawodowe. Wtedy spełni swoje zadanie. Tylko wtedy nie będzie to prawdziwa słabość, ale psychomanipulacja.


Autodeprecjacja 


Promowanie słabości, czyli autodeprecjacja, jest jak zasugerowałam wyżej jedną z technik manipulacji i stosowana bywa, kiedy jedna ze stron interakcji jest dominująca a przy tym ma potrzebę opiekowania się innymi. Postawa ta ma na celu wywołanie poczucia litości i obowiązku zaopiekowania się słabszym. Jest to manipulacja związana z autoprezentacją. Ale obok niej funkcjonuje także inny typ psychomaniulacji zwany autoprezentacją pozytywną. W technice autoprezentacji pozytywnej jednakże ingracjatorzy próbują pokazać się w jak najlepszym świetle. Kiedy mówimy o sobie ujawniając rozległe kontakty z wieloma, ważnymi osobami, podkreślamy ogromną wiedzę itp. stosujemy właśnie ten rodzaj autoprezentacji pozytywnej. To psychomanipulacja, choć wolelibyśmy myśleć i mówić o niej jako o marketingu personalnym lub autopromocji.








Autodeprecjacja przyczynia się niestety nie tylko do tego, że ktoś silniejszy nagle poczuje potrzebę zaopiekowania się słabeuszem, ale i to, że słabeusz wykorzysta silniejszego, i to, że być może rzeczywiście zacznie siebie postrzegać jako słabeusza, a co gorsze może zacząć dostrzegać w tym pewną korzyść. Sam w sobie zacznie utrwalać wadę, której później ciężko będzie pozbyć się.

Prezentowanie swojej bezradności może też irytować otoczenie. Szczególnie w sytuacjach, kiedy zależy nam na czasie, na szybkiej realizacji jakiegoś zadania, taki słabeusz po prostu przeszkadza. Trzeba o tym pamiętać, jeżeli tę technikę stosuje się świadomie i z premedytacją. Lider musi mieć na uwadze, ze oczekując akceptacji dla swojej słabości (przedstawiając ją jako cos zabawnego, pozytywnego), daje przyzwolenie swoim podwładnym, aby ci oczekiwali akceptacji ich wad. Czy taki jest jego cel?



"Zarządzanie wadami" 


W różnego rodzaju pracach odnoszących się do przywództwa organizacyjnego podkreśla się znaczenie umiejętności inspirowania innych. Można to osiągnąć – jak czytamy - poprzez korzystanie z czterech "właściwości", których brak jest zazwyczaj przyczyną nieskuteczności przywódcy: przemyślane okazywanie niektórych słabości, zdolność zbierania i interpretowania miękkich danych, okazywanie empatii, umiejętne wykorzystanie posiadanych cech wyróżniających przywódcę wśród innych. Choć owe "właściwości" nie gwarantują osiągania sukcesów, to jednak należy zaznaczyć, że osoba wykorzystująca je inspiruje i wkrada się w umysły i serca innych. Nie wszystkich oczywiście. Te „właściwości” sugerują też ukierunkowanie uwagi lidera na człowieka, ale proszę wybaczyć – lider ma do zrealizowania PLAN i to PLAN jest w centrum jego uwagi. A zatem owe wymieniane w podręcznikach „właściwości” to jedynie narzędzia służące realizacji PLANU a zatem w kontekście relacji międzyludzkich są tylko manipulacją.








Najlepsi zawsze korzystają z tego, co w jest w nich wyjątkowe. W ten sposób skutecznie utrzymują dystans wobec innych. Każdy z nas odczuwa przecież tremę i nieśmiałość podczas spotkania z kimś bardzo ważnym lub wyjątkowym. Na jednych tak zadziała ranga stanowiska, na drugich tytuł naukowy, na jeszcze innych zasobność portfela.

W jaki sposób można wykorzystać dystans społeczny w zarządzaniu zespołem? Ci, którzy usiłują stworzyć wrażenie, że są doskonali we wszystkim, co robią, w zasadzie pokazują, że nie potrzebują pomocy zespołu, którym kierują. Okazywanie słabości budzi poczucie bycia potrzebnym liderowi i w ten sposób może prowadzić do przysporzenia popularności. Ale też nie dla wszystkich pracowników będzie to coś motywującego.



***


Kiedyś uważałam, że ujawnianie swoich wad pomaga tworzyć dobrą atmosferę pracy. Wskazuje na człowieczeństwo przywódcy, co prowadzi do wzrostu solidarności między liderem a grupą. Wszak jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Jest jeszcze jedna zaleta "zarządzania wadami". Otóż wybierając tę jedną, mamy okazję odwrócić uwagę innych od poważnych słabości. Tak bowiem czynią gwiazdy świata polityki i biznesu. Ale to nie buduje pozycji lidera w kontekstach moralnych, czyli nie rozwija idei przywództwa w obszarach zarządzania.

Dziś sądzę, że to zwykła technika wywierania wpływu, która z przywództwem nie ma nic wspólnego. Zbliżenie się do zespołu na zasadzie "jesteśmy podobni i wszyscy mamy wady" jest mało wiarygodne w kontekście władzy. Bo jak mówi łacińska sentencja: "Aliena vitia quisque reprehendi mavult", co w wolnym tłumaczeniu znaczy, że każdy woli, żeby to cudze wady potępiano a nie jego. Oczywiście, warto mieć na uwadze, że nikt nie jest doskonały. I nikt doskonały nie będzie. Utrwalajmy jednak zalety a ze słabościami walczmy.







Fot. Ida



piątek, 8 grudnia 2017

Człowiek odhumanizowany


Podnoszenie rentowności przedsiębiorstw produkcyjnych związane jest z optymalizacją procesów produkcji w kontekście działania parku maszynowego i technologii oraz zasobów ludzkich, czyli mówiąc ładniej - kadry pracowniczej.  Pomijając kontekst humanizmu w relacjach międzyludzkich, zatrudnienie pracownika musi pracodawcy po prostu opłacać się a im bardziej się opłaca, tym oczywiście lepiej. I o ile przykładanie wagi do zwiększania zysku na drodze rozwoju technologicznego - przez unowocześnianie linii i usprawnianie czy skracanie samego procesu produkcji - nie budzi sprzeciwu a nawet  jest powodem do dumy, o tyle optymalizacja w odniesieniu do kadr już rodzi pewne wątpliwości.  Przede wszystkim dlatego, że dotyczy człowieka, wpływa na jego życie rodzinne  i zdrowie.

Pomijam tu kwestie systemów motywacyjnych i roli kierownika w motywowaniu „miękkim” pracowników będących pod jego bezpośrednim nadzorem. Chciałabym bowiem zwrócić uwagę na coraz częściej pojawiające się podejście do osób zatrudnianych w różnego rodzaju firmach, szczególnie tych osób o niskich kwalifikacjach, względnie tych, którzy pracują – pomimo posiadanych kompetencji – na stanowiskach poniżej swojego doświadczenia czy kwalifikacji, na najniższych szczeblach produkcyjnych. Postrzega się ich bardzo często po prostu jako części większych mechanizmów, części, które mają spełniać oczekiwania a jeżeli ich nie spełniają – podlegają wymianie. Naprawia się tylko te z jakiś względów cenniejsze.

Człowiek czy maszyna?

Optymalizowanie w przypadku zarządzania ludźmi dotyczy nie tylko podstawowych decyzji  kadrowych, takich jak zatrudnianie specjalistów czy zwalnianie pracowników nie spełniających oczekiwań pracodawcy. Chodzi również o podnoszenie sprawności osób już zatrudnionych i czerpania z tej sprawności satysfakcjonujących zysków.  To na jakim poziomie są one satysfakcjonujące jest kwestią prognoz i strategii przyjętych przez daną firmę. Osiąganie oczekiwanych zysków przy niewystarczającej sprawności pracowników wiąże się zazwyczaj z podjęciem pewnych oszczędności oraz przyjęcia takich rozwiązań, które doprowadzą do jej podniesienia. Pracownicy postrzegają takie starania najczęściej jako „przykręcanie śrubki”, czyli zwiększenie wymagań co do jakości i szybkości pracy, co jednak nie zawsze związane jest z dodatkowym wynagrodzeniem czy uznaniem.  





Rytm pracy

Uprzedmiotowieniu pracownika sprzyja powiązanie sposobu  wynagradzania nie tylko z jakością ale i z czasem pracy. Wydaje się to rozsądne, bo przecież pracownik chory czy urlopowany nie wykonuje żadnej pracy. Chodzi jednak nie tylko o obniżanie pensji do wysokości tzw.  chorobowego, czy udzielania urlopów, bo te kwestie są prawnie regulowane, ale o ograniczenie możliwości marnowania czasu pracy do minimum, o czym mówi się w wewnętrznych regulaminach firmowych. Co to w praktyce oznacza?  Np. restrykcyjnie przestrzega się przerw. Jeżeli na 8-godzinną zmianę przypada jedna 15-minutowa przerwa, w konkretnie oznaczonej porze dnia, wprowadza się dodatkowo limit czasowy na „marnowanie czasu” poza wyznaczonymi przerwami  na ewentualne odejścia od stanowiska pracy z różnych innych przyczyn.  Przekroczenie tego limitu równoznaczne jest z  odebraniem części wynagrodzenia za czas nieprzepracowany pomimo obecności pracownika w zakładzie. Pracownicy rejestrują wszelkie swoje działania przy pomocy kart z chipami. Na podstawie informacji o „wejściach” i wyjściach” zlicza się czas spędzony poza stanowiskiem pracy i płaci się wyłącznie za czas efektywny. Działania te zniechęcają pracownika do opuszczania przypisanego mu miejsca pracy, ale i jednocześnie uprzedmiotawia go jako pewnego rodzaju element procesu produkcji.   Niektóre firmy idą jeszcze dalej wszczepiając swoim pracownikom chipy pod skórę – na razie to tylko eksperyment. W Polsce na szczęście chipuje się tylko psy, zaś przedstawiciele firm konsultingowych rozsądnie ostrzegają przed tego rodzaju eksperymentami na pracownikach.

Tam gdzie musi być człowiek i tam gdzie jest to możliwe, rytmizuje się jego pracę w taki sposób, aby usprawnić proces produkcji – w żadnym razie nie podejmuje się takich działań w trosce o rozwój zawodowy pracownika. Bo o jakim rozwoju można mówić w przypadku podnoszenia wydajności  linii produkcyjnej? Mechaniczne wykonywanie zadań na wzór maszyny nie jest bowiem twórcze. Nadanie pracy człowieka mechanicznego rytmu może jednak pozwolić w dalszej kolejności przyspieszyć jego pracę – a zatem zwiększyć wydajność - bez dodatkowych finansowych zachęt.  Jak? Przyzwyczaiwszy pracownika do pewnego tempa i rytmu pracy,  stopniowo przyspiesza się pracę maszyn, wtedy i człowiek musi przyspieszyć. Dlaczego stopniowo? Dlatego, że przyspieszenie realizacji zadań jest niemal niewyczuwalne a pracownik stopniowo przyzwyczaja się do szybszego tempa pracy – zadziała jak automat.

Biorytmy

Organizm ludzki spełnia swoje funkcje w określonym rytmie. W zależności od funkcji i organu rytmy te mają różną częstotliwość. Serce wykonuje uderzenia co sekundę, skurcze jelita pojawiają się co trzydzieści sekund, czynności komórek nerwowych przebiegają w tysięcznych częściach sekundy. Niektóre funkcje mają rytmy godzinne, dobowe, tygodniowe, miesięczne i roczne. Zaburzenie rytmu odczuwane jest co najmniej jako dyskomfort, z którym możemy sobie poradzić lub nie. Jeżeli z poczuciem dyskomfortu poradzić sobie nie możemy, to najprawdopodobniej stanie się ono źródłem dodatkowego stresu lub choroby. 





Idealnie byłoby, gdyby każdy z nas mógł wybrać zawód, pracę czy po prostu styl życia zgodny z tymi rytmami. Oczywiście każdemu to się nie uda. Warto jednak te biorytmy rozumieć, aby wiedzę o nich wykorzystać do systematycznego obniżania poziomu odczuwanego stresu i zwiększania własnej efektywności i odporności na czynniki środowiskowe. To jest po prostu zdrowe. Na produkcji jednak raczej nikt się nie zastanawia jakie są rytmy dobowe pracowników. Poranny ptaszek niezbyt efektywnie będzie pracować na nocnej zmianie zaś od sowy trudno wymagać efektywności przed południem. Utopią jednakże byłoby sądzić, że elastyczne podejście pracodawcy do czasu pracy jest możliwe. Weźmy pod uwagę chociażby linię, na której pracuje się w systemie zmianowym. To jest po prostu niemożliwe.

Rytm dobowy

Rytm dobowy jest rytmem endogennym i stanowi pewnego rodzaju wewnętrzny zegar regulowany przemianami zachodzącymi w przyrodzie i jest mówiąc bardzo ogólnie następowaniem po sobie dnia i nocy. Przejawem rytmu dobowego są naprzemienne procesy snu oraz czuwania, ale również oddawania i kumulowania ciepła przez organizm. Ciepło kumulujemy pomiędzy 3 a 15 godziną, oddajemy zaś pomiędzy 15 a 3 godz. Są to następujące po sobie fazy. U każdego z nas ten rytm kumulowania i oddawania ciepła jest identyczny, ale nie wszyscy tak samo dobrze jesteśmy wstanie przystosować się do zjawisk, które go zakłócają. Takim zjawiskiem jest m.in. praca zmianowa.
Do zakłóceń najłatwiej przystosowują się tzw. sowy, czyli osoby "typu wieczornego". W przeciągu dwóch tygodni pracy na nocnej zmianie faza kumulowania ciepła pojawia się w porze fazy oddawania ciepła i na odwrót. Spada też ciepłota ciała. Rano po powrocie z pracy "sowa" nie ma problemu z zaśnięciem i odpoczynkiem. Powracając na dzienną zmianę potrzebuje maksymalnie dwa tygodnie na to, aby wegetatywne funkcje organizmu przestawiły się na prace dzienną. Powrót do pracy dziennej nie stanowi dla "sowy" problemu.

"Typ poranny", czyli tak zwany ranny ptaszek ma za to duże trudności z przestawieniem się na pracę w porze nocnej. W ciągu 24 godzin aż dwukrotnie osiąga poziom dzienny i nocny czy dwukrotnie przechodzi obie fazy kumulowania i oddawania ciepła a to dlatego, że ranny ptaszek nie potrafi wypoczywać w dzień. Praca w nocy to dla niego prawdziwa droga przez mękę. Na pocieszenie dla rannego ptaszka można dodać to, iż jeżeli "sowa" nie ma warunków do wypoczynku w dzień będąc już w domu, po pracy, to i ona w którymś momencie poczuje ową "mękę".

Rytm dobowy znacznie wpływa na efektywność pracowników fizycznych. Znaczny wysiłek fizyczny jest zharmonizowany z rytmem dobowym, jeżeli ma miejsce do godziny 15, czyli w fazie kumulowania ciepła, później - w fazie oddawania ciepła - siła mięśni słabnie. Ale działalność wymagająca wytrwałości i wytrzymałości najefektywniejsza jest w fazie oddawania ciepła, czyli wieczorem! Praca umysłowa natomiast wymagająca koncentracji, liczenia, uczenia się pamięciowego najlepsze efekty przynosi w fazie kumulowania ciepła, czyli rano a to oznacza, że popołudniowe i wieczorne zajęcia w szkole czy na studiach niczego nie nauczą, a jeżeli już - to raczej niewiele ;) No chyba, że ktoś jest "typem wieczornym" i szybko dostosuje się do warunków zakłócających naturalny rytm dobowy.

Rytm tygodniowy

Rytm tygodniowy w przeciwieństwie do dobowego jest rytmem reaktywnym, czyli nie działa samoistnie - potrzebuje bodźca aktywującego. Regularne wahania, które występują w obrębie tygodnia są wystarczające aby utrzymać nas wewnętrznie w tygodniowym (siedmiodniowym) rytmie. Kilka dni pracy i wolny weekend, piątkowe posty, niedzielne msze, obiady u teściowych - to elementy zewnętrzne wyzwalające rytm wewnętrzny. 

Są jednakże osoby, które nie posiadają tak idealnie dopasowanego tygodniowego rytmu wewnętrznego i okres przemian związany z tym rytmem trwa np. nie siedem a dziesięć dni. Takie osoby nie nadążają z wykonywaniem planów tygodniowych , "gubią" dni tygodnia. Są też osoby u których przemiany przebiegają szybciej i tydzień wewnętrzny trwa np. 5-6 dni. I oni mają trudności z dopasowaniem się do rytmu tygodnia zewnętrznego.






Celem jest zatem idealne dopasowanie rytmu wewnętrznego, reaktywnego do rytmu siedmiodniowego, kalendarzowego. Możemy to osiągnąć systematycznie powtarzając pewne zwyczaje, rytuały, które by w jednoznaczny sposób regulowały wewnętrzny rytm. A zatem coniedzielna msza, piątkowy post to przykład idealnego bodźca wywołującego reaktywny rytm tygodniowy. Oczywiście mogą to być inne działania czy elementy, byleby nie były jednorazowe, ale powtarzalne, wyraziste, czyli odczytywane bez trudności, wyróżniające się oraz pojawiające się regularne.

***

Jak nadmieniłam problemem nie są rytmy biologiczne, ale to, co je zakłóca. Praca, którą wykonuje się w całkiem odmiennych rytmach jest tym czynnikiem zakłócającym. Nie idzie jednak o przyzwyczajenie się do nowego, nienaturalnego rytmu czterobrygadówki, ale o jego podmianę tak w wymiarze tygodniowym jak i dobowym. Potrzeb fizjologicznych lepiej byłoby nie zaspokajać wtedy, kiedy jest się w pracy, spać należałoby wtedy, kiedy pracodawca uzna, że nie trzeba być dyspozycyjnym i gotowym do podjęcia zadań zawodowych a pracować bez przestojów, w tempie maszyny a nie równoważąc wysiłek i odpoczynek, itd. A to wszystko w atmosferze rentowności, sprawności, zysku i pensji minimalnej.


Podobno można przyzwyczaić się do wszystkiego, ale przecież - moim zdaniem - należy uznać, że pojawiają się bardzo niebezpieczne tendencje w zarządzaniu pracownikami: automatyzacja działań wytwórczych człowieka oraz traktowanie pracownika jako jednego z czynników składowych procesu produkcji, pomijając jego człowieczeństwo, godność, prawo do odpoczynku i troskę o dobre życie. A one nie powinny umykać uwadze kadry zarządzającej i właścicieli przedsiębiorstw. Rentowność rentownością, ale dlaczego za wszelką cenę?



Fot.: Ida


sobota, 2 grudnia 2017

Animalizacja współczesnego człowieka. Kilka refleksji


Do napisania tego tekstu skłoniła mnie duża ostatnio liczba pojawiających się w sieci różnych ogłoszeń zachęcających do uczestniczenia w szkoleniach z zakresu „rozwoju osobistego” i „duchowego”, które to – w mojej ocenie - skupiają się głównie na wspomaganiu procesów alienacji człowieka z systemów społecznych. Postrzegam te szkolenia jako szkodliwe, ponieważ człowiek wyalienowany ze środowiska życia, to oczywiście człowiek niefunkcjonujący w grupach i strukturach społecznych, ktoś zasadniczo dysfunkcyjny.
Na co organizatorzy takich szkoleń zwracają uwagę potencjalnego uczestnika? A no na poczucie wolności – tę wartość uczestnik ma wypracować uczestnicząc w danym szkoleniu. Zatem rozwój duchowy czy osobisty ma ze sobą nieść uzyskanie poczucia wolności jako wartość najwyższą co sugeruje jednocześnie, że na ten moment każdy z nas zanim przejdzie odpowiednie szkolenie jest zniewolony, skrępowany i działa wbrew sobie w ramach systemów represyjnych nadanych odgórnie i na dodatek przez siły bliżej nie określone. Niewola jest czymś oczywistym i chodzi o to, żeby te kajdany zniewolenia krępujące nasze ciała i dusze zerwać. Wolność ponad wszystko.






Okazuje się bowiem, że proces socjalizacji, czyniący człowieka uczestnikiem kultury i członkiem społeczeństwa,  uważać trzeba za przejaw zniewolenia. Według "szkoleniowców" problem stanowią „kody percepcyjne” - chodzi oczywiście o kody kulturowe – a które jednak są przecież drogowskazami dla społecznego zachowania i definiują wartości istotne z perspektywy istnienia grup oraz tożsamości. Odrzucanie owych kodów kulturowych można porównać do wyrzucenia narzędzi nawigacyjnych i map, które chociażby pozwalają określić i utrzymać kierunek podróży. Potrzebujemy nawigacji w samochodach a nie potrzebujemy nawigacji „wewnętrznej”? Bez niej łatwo się zgubić.
Organizatorzy takich szkoleń i je prowadzący propagują ograniczenie i ostateczne odrzucenie wpływu różnych organizacji na nasze widzenie świata. Głównie dlatego, że owe organizacje ograniczają naszą percepcję, świadomość i oczywiście wolność. Głównie chodzi o organizacje religijne, które nakładają różnego rodzaju znaki i blokady. Odrzucenie chrztu w przypadku chrześcijan, koncepcji dobra i zła – zdaniem popularyzatorów „rozwoju” ma służyć rozwojowi i osiąganiu stanu wolności, ale jaki sposób? Odrzucenie istnienia grzechu, czyli złego uczynku i kary jako konsekwencji jego popełnienia, prowadzi do zgubnego relatywizowania faktów, bo każdy indywidualnie (bardzo „wolnościowo”) będzie mieć prawo do stanowienia o tym, co jest dobrem a co złem. Problem już teraz jest widoczny w przypadku dyskusji na temat aborcji, eutanazji, wojen najeźdźczych a nawet interpretowania przepisów prawa. Stajemy się w ten sposób nie wolni, ale bezbronni wobec każdej niesprawiedliwości i wszyscy na własne życzenie pozbywamy się czegoś, co  nazywano kiedyś „kręgosłupem moralnym”.  Czy złamanie kręgosłupa nie prowadzi w konsekwencji do niesprawności?
"Rozwojowcy” wmawiają nam również, że to rodzina, partnerzy i przyjaciele „wgrywają” nam „programy” wpływające na wszelkie dziedziny naszego życia i ograniczają tym samym naszą upragnioną wolność. To znaczy, że aby zyskać poczucie wolności należy albo odrzucić te instytucje, albo w taki sposób przetransformować relację, aby znieść wpływ na nas. Oznacza to jedno – to my mamy mieć wpływ na innych a nie odwrotnie i nawet nieważne, jakimi w tym celu posłużymy się technikami. Do czego prowadzi taka działalność? Mówiąc najprościej do jeszcze bardziej konsekwentnej atomizacji rodziny aż do zarzucenia tej instytucji w ogóle. Zresztą i w przestrzeni społecznej możemy obserwować usilne działania zmierzające do tego właśnie. Proszę zwrócić uwagę, że także partner ogranicza wolność, zatem nie dość na tym, że ktoś zrezygnuje z posiadania rodziny na rzecz posiadania wolności – nie powinien także wchodzić w stałe związki partnerskie. Ten ktoś winien być singlem wiążąc się z innym człowiekiem na moment, na chwilę aktu seksualnego zaspokajającego popęd (a nie wiążącego dwoje kochających się ludzi) czy robienia biznesu.
W perspektywie społecznej propagowanie takich treści prowadzi do dezintegracji grup społecznych, do zerwania wszelkich więzów, zależności, do rezygnacji z uczestnictwa w życiu społecznym własnych grup odniesienia. To zanegowanie kultury i zwrócenie się ku naturze w jej wymiarze najbardziej prymitywnym z możliwych. Te działania czynią człowieka całkiem bezbronnym sprowadzając go do roli podrzędnego gatunku. W pędzie za wolnością człowiek ma bowiem pozbawić się kultury, zrezygnować ze swoich naturalnych cech i predyspozycji (paradoksalnie także gatunkowych) - na własne życzenie zezwierzęca się posługując się jako jedynym kryterium oceny własną przyjemnością wynikająca z realizacji prymitywnych instynktów. Czyli to jest wolność? Ów brak ograniczeń? Proszę sobie wyobrazić sytuację, kiedy nagle wszyscy stajemy się w tym sensie – jak to sugerują szkolenia „rozwojowe”- „wolni”: odrzucamy podstawowe wartości moralne, własną kulturę i tradycję, spółkujemy bez zobowiązań, abortujemy niechciane dzieci i wszędzie widzimy ludzi potencjalnie zagrażających naszej wolności. A przecież zawsze może się zdarzyć i tak, że ktoś dokona na nas eutanazji, choć bardzo chcielibyśmy żyć, bo swoją obecnością i chęcią korzystania z wolności pechowo ograniczyliśmy czyjąś wolność. Koszmar. 
Uczestniczenie w takich szkoleniach jest również niebezpieczne z tego względu, że pozbywając się owych znaków, wartości, zależności – pozbawiamy się ochrony, czyli stajemy się bardzo wrażliwi i podatni na różnego rodzaju manipulacje, chociażby na treści reklamowe, emocjonalne przekazy medialne, wpływ  różnej maści oszustów i szachrajów, itd. Utożsamiając zaś rozwój z odzieraniem się z tradycji, sięganie po magię, czary, treści okultystyczne, zwrócenie się ku instynktom zwierzęcym, zamykamy się tak naprawdę na rozwój zawodowy i twórczość charakteryzującą przecież działalność człowieka. To także nie ma nic wspólnego z rozwojem duchowym. Zwierzęta nie są twórcami, tylko człowiek jest wstanie tworzyć. Sprowadzenie się do roli zwierzęcia w ekosystemie nie jest zatem rozwojem – jest znacznym regresem w tym rozwoju. Być może kiedyś przyjdzie komuś do głowy stworzyć farmy takich zezwierzęconych ludzi, bo dlaczego nie?






Nie chodzi mi o to, żeby nie uczestniczyć w szkoleniach rozwojowych w ogóle, ale należy uważnie przyglądać się proponowanym treściom. Często prowadzą one w konsekwencji do odhumanizowania człowieka, do kształtowania człowieka nieporadnego społeczne, samotnego, wyzutego z wartości, bywalca gabinetów psychiatrycznych, bezwolnego i posłusznie reagującego na emitowane np. przez media bodźce. Tacy możecie się stać i jeszcze za to zapłacicie żywą gotówką. Poświęcicie swoje rodziny i przyszłe pokolenia dla takiej „wolności”?